czwartek, 28 czerwca 2018

ZIELONA HERBATA.



Zielona herbata to niewątpliwie jeden z najpopularniejszych ale i zdrowych naparów. To świetne źródło antyoksydantów oraz herbata ta wspomaga trawienie. Ale nie brakuje również w niej pierwiastków które służą urodzie. Napar jest lepszą zdrowszą alternatywą dla kawy, świetnie pobudza, łagodzi stres i wspomaga koncentrację. Najlepiej sprawdzi się w pracy za biurkiem-potwierdzam bo piję ją każdego dnia z rana i daje kopa-mimo iż nie mam porównania z kawą której nigdy nie piłam. 
Zielone herbaty mimo wszystko są różne wszystko zależy oczywiście od rodzaju-może być w smaku cierpka jak i słodka.



Dziś przedstawię pięć rodzajów zielonej herbaty którą warto pić każdego dnia.

Matcha ostatnio zyskała niezwykle na popularności-jednak ma ona specyficzny smak i śmieszą mnie osoby które piją ją dla mody mimo iż im nie smakują. Uwielbiam rytuał parzenia matchy-ten rytuały wciąż wykonuje się  w Japonii skąd pochodzi-ale jest o wiele bardziej skomplikowana aniżeli ta którą wykonuje w domu- samo wypicie jej w trzech łykach oraz działanie po. To najzdrowsza odmiana, gdyż mieli się całe liście a to w nich jest bomba przeciwutleniaczy, które chronią organizm przed nowotworami oraz uwaga Panie spowalnia procesy starzenia się skóry. Picie Matchy dodaje energii i to wręcz podwójnie aniżeli kawa. Wiem, że mało kto piję ją w tradycyjny sposób ale warto robić sobie ją w wersji latte albo dodawać do chociażby słodkich potraw.   

Mimo chyba wszystko najsłynniejszą z zielonych herbat jest Sencha która pochodzi również z Japonii. Ma ona intensywny zielony kolor oraz w smaku jest niezwykle delikatna. Oczywiście i w tej herbacie "napotkamy" antyoksydanty które zwalczają wolne rodniki dzięki czemu picie tej herbaty hamuje rozwój komórek rakowych a przy tym korzystnie wpływa drogie Panie na urodę-warto więc ją pić choć raz dziennie. 

Swoją przygodę z piciem zielonej herbaty rozpoczęłam od Kukichy-najdelikatniejszej odmiany zielonej herbaty. Ma w sobie najmniej kofeiny przez co jest bardzo delikatna w smaku i mogą ją pić nawet dzieci. Posiada w sobie dużo wapnia, cynku, selenu, żelaza a nawet witaminy C-świetnie komponuje się z sokiem jabłkowym który zastępuje słodzik. 

Gunpowder to nic innego jak proch strzelniczy a nazwa owej odmiany wzięła się od wyglądu-są to drobne,zwinięte w kulki listki suszonej rośliny. Smak ten jest niezwykle cierpki i bardzo intensywny toteż warto łączyć go chociażby z miodem.


Tej herbaty jeszcze nigdy nie piłam ale smakuje niczym orzechy lub popcorn przez swój lekko palony smak. A to z tego względu, że parzy się ją z prażonym ryżem i jęczmieniem. Jeśli nie jesteście fankami słodkiej herbaty, ta będzie idealna. Genmaitche produkuje się na bazie liści Banchy oraz Senchy-ten rodzaj herbaty delikatnie pobudza trawienie.


A jaka jest Wasza ulubiona odmiana zielonej herbaty? Jesteście jej fanką?

wtorek, 12 czerwca 2018

ULUBIEŃCY MAJA.


I tak miął kolejny miesiąc. Pisząc dla Was(a raczej starając się)comiesięczne posty z ulubieńcami danego miesiąca nie dowierzam, że tak szybko mija kolejny rok...mamy już czerwiec, połowa roku za nami. Ale jakże słoneczny był maj nie sądzicie? Było cudownie, magicznie...oby był taki czerwiec, lipiec oraz sierpień-no wrzesień jeszcze również może być. No ale co gdy jest gorąco i słońce grzeje na "całego"? Trzeba pamiętać o ochronie przeciwsłonecznej.




Przyznaje się bez bicia nie stosuje jej przez cały rok. W okresie jesienno-zimowym stawiam z reguły na filtr który zawarty jest w podkładzie mineralnym(a niekiedy nie stosuje go w ogóle), już dawno odstawiłam filtry chemiczne i stawiam tylko na te mineralne. Ile ja to niedobrego przeczytałam na temat filtrów chemicznych, że przenikają przez skórę szkodzą naszemu organizmowi uszkadzają nasze DNA komórek, ale pracę bardzo ważnych narządów jak nerka. Uważajcie prosże na filtry przenikajace, gdyż trafiają one do naszego krwiobiegiu(znaleziono je w mleku karmiących matek).




No ale pierwszy ulubieniec, nie mogło być inaczej jest to oczywiście Josh Rosebrook i Nutrient Day Cream z SPF30 j posiadam wersję tinted(czyli po prostu z delikatnym kolorem). Początkowo zakupiłam pojemność 30 ml ze strony Nuciya i krem wyszedł mnie ok. 225 złotych ale to produkt wart tych pieniędzy. Bez bicia przyznaję się, że nie spędzam zbyt wiele czasu na świeżym powietrzu a już w ogóle podczas takich upałów jakie ostatnio na Pomorzu panują, pracując 10 godzin dziennie jakoś o to ciężko, ale nawet gdy byłam na podwórku nie doznałam poparzenia, nie opaliłam się nazbyt mocno oraz nie wyskoczyło mi nazbyt wiele "piegów"-takich malutkich plamek szczególnie poniżej oczu. Co do samego wykończenia owszem początkowo się błyszczy ale bardzo naturalnie-moje ukochane wykończenie, potem jest niczym nasza skóra, taka zdrowa. Daje delikatny kolor, nie bieli i delikatnie wyrównuje koloryt skóry, pod niego każdego dnia aplikuje moje ukochane serum od Kypris Antioxidant Dew i te dwa produkty nie gryzą się ze sobą-a wręcz bardzo się lubią. Szukałam właśnie kosmetyku bazowego który delikatnie wyrówna koloryt mojej skóry i będzie posiadał filtr-gdy pojawiają się jacyś nieprzyjaciele zakrywam ich korektorem i tyle. Bardzo go lubię, moja skóra go lubi w żaden sposób mnie nie zapchał i nie narobił żadnej krzywdy a wręcz przeciwnie. Skóra przez cały dzień wygląda bardzo korzystnie, jest nawilżona, ukojona  i dostaje naprawdę mnóstwo komplementów podczas jego "noszenia".Polecam Wam z ręką na sercu jak i również zamawiać go ze strony chociażby Nuciya-jest o wiele taniej aniżeli w europejskich sklepach online a paczka idzie ok. 10 dni-takiej wielkiej tragedii nie ma,poza tym za przesyłki z Kanady nie płacimy cła.



Mój "związek" z Tata Harper był bardzo burzliwy, jeden kosmetyk kochałam a drugi nienawidziłam, dawno niczego nie używałam od tej marki i tak sceptycznie byłam nastawiona do Purifying Cleanser. Miałam jużinny preparat oczyszczający wydaje mi się, że to był regenerating cleanser i był tragiczny, podrażnił i wysuszył jedynie moją skórę ale ten...cudo. Słowo "cudo" wybaczcie ale będzie powtarzało się bardzo często w tym poście. Ja owego preparatu używam jako drugie mycie, najpierw zmywam "makijaż" za pomocą aktualnie balsamu Leahlani, ale również olejku od May Lindstrome, zmywam olej po czym aplikuje na suchą skórę jedną pompkę tego kosmetyku i masuje skórę, w kontakcie z wodą lekko-cięzko mi opisać konsystencję tego produktu bo nie jest ani mleczna, ani tłusta ani żelowa,to jest coś pomiędzy-emulguje i zamienia się w delikatne mleczko które bardzo łatwo usunąć przy użyciu oczywiście wody. Dzięki owej konsystencji, to nie jest zwykły produkt do mycia buzi nie jest na bazie mydła moja skóra nie jest sucha. Zauważyłam, że nawet najdelikatniejsza pianka czy żel jednak wysusza moją skórę, mleczko jednak do demakijażu całkowicie odpada bo dla mnie drugie mycie zarezerwowane jest zawsze dla produktów z dodatkiem wody-bez tego ani rusz. A ten kosmetyk świetnie zmywa resztki makijażu czy olejku przy tym nie wysusza czy nie podrażnia. Pachnie nieziemsko, idealnie na ciepłe dni gdyż jest to zapach odświeżający, rześki ale jak na Tatę Harper oczywiście dość wyczuwalny. To niewątpliwie produkt który mogę stwierdzić oczyszcza nawet pory-oczywiście gdy umiejętnie je otworzymy a potem zamkniemy. W tym produkcie woda jest dopiero na trzecim miejscu, przed nim jest olej słonecznikowy, znajdziemy tutaj również ekstrakt z ryżu, papaine, olej z kurkumy, żel aloesowy i inne mnóstwo samych cudowności. Przy jego użyciu nie mam problemu z suchymi skórkami, przesuszeniami, swędzącą skórą a nawet po demakijażu nie czuje potrzeby aplikować od razu serum czy olejek bo skóra jest niewyobrażalnie miękka, gładka i nawilżona. Cena jest dosyć wysoka ok. 300 złotych za 125ml ale produkt jest również bardzo wydajny, używam jedynie jedną pompkę i starcza mi na całą twarz. Produkt godny polecenia nawet gdy jesteście posiadaczkami ceru suchej i wrażliwej jak ja.


Nigdy jeszcze nie zawiodłam się na marce EcobySonya-tak to ta marka od cudownych, naturalnych samoopalaczy które ubóstwiam szczególnie w okresie letnim-a teraz już u nas w wiosennym, gdyż mamy tak piękne lato tej wiosny. Dwa lata temu jak i rok temu używałam samoopalacza w standardowej formie-czyli normalnej-o nazwie Winter Skin-była dla mnie za jasna, gdyż nie należę do bladzioszków ale byłam mimo wszystko zadowolona-piękna, delikatna opalenizna, nie przesuszona skóra a do tego brak tego nieprzyjemnego zapachu. W tamtym roku zainteresowałam się już samoopalaczem w piance tej marki ale jakoś machnęłam ręką, w tym roku wiedziałam jednak, że musi być moja. Nie aplikuje tego typu produktu wszędzie, chodzi mi o całe ciało a jedynie na nogi. To one z reguły są o wiele jaśniejsze od reszty ciała i jak na od głowy do pasa jestem opalona tak nogi są blade, nie że aż białe ale są znacznie jaśniejsze. Ta pianka działa bardzo szybko, producent mówi, że już po godzinie ja jednak po godzinie nie widzę, żadnego efektu u mnie działa dopiero po 6 godzinach(gdzie producent piszę, że aby doświadczyć na skórze głębszej opalenizny trzymać 2-4 godziny). Działa, jest łatwa w aplikacji, nie brudzi ubrań a przy tym przepięknie pachnie kawą-nawet na ciele. Nie tworzy smug ani plam na ciele-nawet przy kolanach czy kostkach-przypominam raz jeszcze o dokładnej aplikacji. To, że produkt tworzy plamy świadczy o nieumiejętnej aplikacji. Przy aplikowaniu pianki nie potrzeba żadnej rękawicy, gdyż nie wchodzi ona pod paznokcie czy też nie barwi ich samych. Wydaje mi się jednak, że nie jest ona wydajna..używam jej tylko na nogi i może zastosowałam ją z pięć razy i widzę, że w połowie jest już pusta. Oczywiście boli mnie to ogromnie ale jest warta 165 złotych jakie przyjdzie nam zapłacić za 125 ml. Same naturalne składniki, świetne działanie, brak zapachu spalonej skóry czego chcieć więcej?


Markę Kahina już "mijałam", że tak powiem bardzo często podczas poszukiwania nowych marek naturalnych czy też kosmetyków ale nigdy jakoś mnie wystarczająco nie przyciągnęła. Opiera się ona bowiem na olejku arganowym a dla mnie to taki zwyczajny olej-wielkich efektów powiem Wam szczerze po nim nie widzę. Olej jak olej bez efektu WOW. Przy okazji zakupów na stronie Organicall otrzymałam próbkę tego serum i zakochałam się już w nim podczas pierwszej aplikacji-bardzo świeży, odświeżający zapach, dzięki ekstraktowi z mięty i rozmarynu oraz kadzidłowca. Zapach jest wyczuwalny ale nie za bardzo natarczywy, konsystencją przypomina mi na pierwszy rzut oka serum marki Kypris-mleczne ale w konsystencji jest bardziej żelowe-dzięki żelowi aloesowemu który jest już na pierwszym miejscu(na drugim woda a na trzecim oczywiście markowy produkt marki czyli olej arganowy, znajdziemy również w jego składzie zieloną herbate białą lilie, wodorosty wakame oraz sosnę nadmorską). Nie wierzyłam w działanie tego serum, mówię a takie tam coś..ale działa już po pierwszym użyciu. To serum typowo rozjaśniające koloryt naszej skóry ale nie tylko...wyrównuje również jej powierzchnie ale i świetnie nawilża, skóra po aplikacji wygląda na bardziej promienną oraz po prostu zdrowszą. Stosuje go podczas wieczornej pielęgnacji gdyż o poranku stawiam na Antioxidant Dew, nie używam go również regularnie, z reguły co drugi dzień(jednego dnia olej z dzikiej róży kolejnego zaś owe serum)bo nie ukrywam nie chce by się ono skończyło. Zauważyłam już znaczne efekty w zminimalizowaniu moich wszelakich plam-po wypryskach z reguły pojawiają się na mojej twarzy, zauważyłam również, że gdy tylko zaczęłam stosować owe serum plamki nie pojawiają się po nowych wypryskach-magia. Bardzo przyjemne serum,szybko się wchłaniające i co najważniejsze działające tak naprawdę. Cena to ok. 335 złotych za 30ml, teraz  Kahina przyciągnęła mnie do siebie na tyle mocno, że mam ochotę na pełnowymiarowe opakowanie serum pod oczy-genialne jest, żyje na próbkach ale właśnie ostatnią wykańczam i nie wiem co zrobię gdy ją wykończę-również olej arganowy w połączeniu z serum podwójnie nawilżał moją skórę, tak więc nie wiem czy nie napadnę niedługo na markę Kahina :D Podoba mi się w tej marce jeszcze to, że aż 25% swoich zysków przekazuje marokańskim kobietą które pozyskują olej arganowy, środki te wykorzystywane są na walkę z analfabetyzmem na edukację oraz na prawa kobiet-świetna idea. 


poniedziałek, 4 czerwca 2018

ZDENKOWANI.


 Ostatnio testuje dużo nowych kosmetyków ale również zużywam całe ich tabuny. Zawsze staram się zużyć produkt do ostatniej pompki jednakże w przypadku naturalnych kosmetyków bardzo często jest z tym ciężko bo w 6 miesięcy czasami trudno jest mi zużyć 45ml serum do twarzy czy w 2.5 miesiąca chociażby FF od Fridge :) Nienawidzę marnowania czegokolwiek tyczy się to czasu i pieniędzy ale i jedzenia czy właśnie kosmetyków bo na wszystko ciężko pracuje ja jak i moi rodzice a poza tym zawsze myślę tak, że ja mam ale niekoniecznie inni mają i jeszcze bardziej wtedy to doceniam. Poza tym większość kosmetyków jakie kupuje nie należą do najtańszych i naprawdę boli mnie serce gdy muszę coś wyrzucić-toteż moje każde zakupy są niezwykle świadome i przemyślane. 
A więc przyszłam do Was dzisiaj z moim ulubionym typem postów czyli "zdenkowani"-opowiadam Wam o kosmetykach jakie zużyłam, niektóre w krótkim czasie inne w bardzo długim-aż za długim. Dziś podzieliłam kosmetyki na kategorie i chyba będę tak robiła już zawsze. Z reguły w denku jest naprawdę sporo kosmetyków i bez "układania" ich można się pogubić, ale do rzeczy....




Po pierwsze kategoria CIAŁO

 Body wash de-stress od Aromatherapy Associates mówiłam o nim już w ostatnich zdenkowanych(używam już trzecie ostatnie opakowanie)świetny żel jednakże nie dałabym za niego ok. 120 złotych bo tyle normalnie kosztuje, ja upolowałam go w Tk Maxxie za 30-od razu kupiłam trzy opakowania. Nie pieni się nazbyt mocno, dobrze oczyszcza nie przesusza a do tego ten relaksujący zapach...

 Kolejny jest dezodorant od Agent Nateur i jestem totalnie na nie...już zaczynając od tego, że otrzymałam zepsute opakowanie nie mogłam wydobyć z opakowania sztyftu gdyż przekręcałam, przekręcałam i nic...Również nie napisałam do sklepu w którym kupiłam owy dezodorant bo są aż z Kanady i to wszystko trwało by zapewne miesiące...ale nawet jakoś nie rozpaczam nad tym faktem. Lepiej działa u mnie ałun do którego ostatecznie powróciłam. Ja wiem był on w ulubieńcach ostatnich miesięcy w marcu, ale to wszystko cofam i chce o nim jak najszybciej zapomnieć. Moje białe bluzki płakały w strefie pod pachami, zawsze ale to zawsze były żółte a wręcz zielone, przy ałunie nigdy taa sytuacja nie miała miejsca, poza tym nie chodzi o pocenie bo to rzecz normalna ale neutralizację nieprzyjemnego zapachu no i z tym on sobie nie radził. Mam ciężką fizycznie prace poza tym ciągła zmiana temperatury, wieczorne treningi, nie czuje potrzeby mycia się każdego dnia zawsze, z reguły robię to co dwa dni-tak wiem obrzydlistwo, jestem brudasem-a ten dezodorant nie dawał sobie rady nawet na następny dzień od mycia(prysznic biorę zawsze wieczorem). Kompletne rozczarowanie, poza tym czułam sodę pod palcami gdy go aplikowałam-miałam zepsute opakowanie nadmieniam ponownie-i niestety podrażniała moją skórę a muszę nadmienić, że nie golę pach gdyż jestem po całej serii depilacji laserowej.  
Ocena 2/10 a cena to ok 90 złotych.

Kolejny bubel to nic innego jak krem do rąk od Phenome z serii Anti-Aging-straszne opakowanie, straszne działanie i ten mdlący zapach. Pisałam o nim więcej w bublach, ciesze się, że udało mi się go wykończyć i moje ręce nie muszą już tak cierpieć. Teraz mam krem z Purite i jestem z niego bardzo zadowolona. 
0/10, cena 49zł/50ml

Jaki to był dobry produkt, istny cud. Jak nie przepadam zbytnio za marką Resibo-jakoś nie robi na mnie szału, uwielbiam ich olejek do demakijażu bo jest dobry i stosunkowo tani, peeling mechaniczno-enzymatyczny również jest rewelacyjny ale ani kremy-nawet ten rozświetlający, ani toniki nie zrobiły na mnie wrażenia tak balsam do ciała wyszczuplający...wow. Produkt niezwykle wydajny, pięknie pachnący, nawilżający skóre ale również wyrównujący jej strukturę, napinający...rewelacyjny. Nie wiem jak tam z tym wyszczupleniem bo tego nie oczekiwałam od niego ale wygładzenie i napięcie było. No ja nie wiem co więcej o nim napisać, po prostu musicie go mieć.
Ocena 10/10 bo wszystko jest w nim genialne od konsystencji po zapach a nawet i działanie cena również jest przyzwoita jak na tak świetny skład która wynosi 89 złotych za 200 ml. To niewątpliwie produkt do którego powrócę.




Sztyft śliwkowy od Ministerstwa Dobrego Mydła jest ze mną bardzo długo, kupiłam go w okresie jesiennym, gdyż szczególnie w tym czasie uwielbiam ten marcepanowy, przepyszny zapach. To świetny produkt awaryjny na suche partie skóry, na spierzchnięte usta, dłonie czy stopy dlatego jest tak genialny w okresie zimowym, otula przepięknym zapachem a balsam jest niczym opatrunek, koi i łagodzi i uspokaja skórę. Nie nadaje się jednak w moim mniemaniu do nawilżania całego ciała bo jest bardzo lepki przez swą odżywczość,no i ten zapach potem jest niezwykle intensywny-aż za bardzo i utrzymuje się bardzo długo.
Na jesien i zimę jak najbardziej tak w okresie ciepłych miesięcy jednak jest zbyt odżywcze i za mocno pachnące. Ocena to jednak mimo wszystko oczywiście 10/10-cena 56zł / 75g

Teraz pora na produkt który niestety został wycofany nad czym straszne ubolewam NCLA baza get even. Była to baza/odżywka no trudno mi to nazwać nie chcę o niej za dużo również mówić bo już jej nie ma ale ja stosowałam ten produkt jako taki lakier bezbarwny-paznokcie po jej zastosowaniu były prześliczne-ale matowe. Nie maluje paznokci, nienawidzę tej czynności, zawsze wyjdę poza paznokieć i się poddaje, a to odpryśnie a to...istna katorga poza tym pracuje w takiej branży, że paznokcie narażone są na mnóstwo czynników i dbam o nie szczególnie a ta odżywka pomagała mi aby utrzymać je w naprawdę dobrej formie. To takie wykończenie-moje paznokcie ale lepsze-to tak samo jak z idealnym kolorem konturówki do ust. Baza ma za zadanie wyrównać płytkę paznokcia i to robiła genialnie, przy jednej warstwie jest idealnie, każda kolejna wygląda coraz to gorzej gdyż staje się plastyczna i lekko różowo-pomarańczowa.
To istne cudo-płytka paznokcia jest wyrówna o naturalnym kolorycie, nikt sie nie zorientuje, że cokolwiek mamy na paznokciach, maskuje ewentualne zażółknięcia czy przebarwienia, dobrze chroni płytkę.
Lamentuje strasznie, że tego produktu nie ma już w asortymencie, że został wycofany-dlaczego tak jest powiedzcie, że gdy jakiś produkt jest genialny to albo go wycofują albo zmieniają formułę tak,że to zupełnie inny produkt?

Olej marula i sacha inchi...ten pierwszy często pojawia się w mojej pielęgnacji z reguły twarzy ale szybko mi się kończy i wykańczam go do ciała natomiast sacha inchi-jak on śmierdzi. Kosmetyki naturalne mają specyficzny zapach i z reguły je uwielbiam ale to jest coś strasznego. Do maruli zapewne wrócę do drugiego zapewne nie...

Tatcha Camellia Beauty Oil to coś co pojawiło się w bublach-stosowałam go jednak wtedy do twarzy i to była istna porażka. Bardzo w konsystencji suchy olejek, niezwykle perfumowany który nie powalił mnie na kolana bo nie robił nic, nawet nie widziałam tego rozświetlenia ze złota. Na ciele już widziałam...on mi przypominał odrobinę olejek suchy z Nuxe-ale jego cena jest o wiele wyższa. Poza tym ten z Nuxe jest cudowny gdyby nie ten mocny, ciężki zapach. Nie wrócę do tego produktu, nie polecam go i cieszę się, że go zużyłam i już nie muszę się z nim męczyć. Nie wystawiam nawet jemu oeny, bo nie warto. Powiem Wam szczerze, że cieszę się iż go wykończyłam i nigdy już nie kupie niczego od tej marki bo te kosmetyki nie są warte naprawdę zachodu.


kategoria TWARZ

To niewątpliwie kategoria gdzie kosmetyków zawsze przedstawiam najwięcej. Uwielbiam pielęgnować moją twarz, to niezwykle mnie relaksuje no i uwielbiam widzieć efekty-teraz jestem niezwykle zadowolona ze stanu mojej skóry, za wiele nie kombinuje, nie nakładam za dużo kosmetyków a poza tym moja skóra najlepiej znosi upały-wtedy jest zdrowa, błyszcząca i super nawilżona-przez dość intensywniejsze wydzielanie sebum.

Tak naprawdę wszystkie kosmetyki z tej kategorii uwielbiałam, same istne perełki. 


Zacznę od żelu aloesowego, wracam ciągle uwielbiam do pielęgnacji ciała, włosów, nawilżania skalpu do
twarzy...kosmetyk który niewątpliwie musi być w każdej "kosmetyczce" kobiety lubiącej naturalne kosmetyki-stosuje go nawet jako toniku delikatnie wklepując w twarz. Stawiam zawsze na ten bo ma świetny skład i cena jest atrakcyjna oraz jest niezwykle wydajny. 

Do wody różanej tej marki również wracam bardzo regularnie-zarówno woda jak i żel, zawsze są w sklepie ekologicznym w którym robię zakupy stacjonarnie i jeszcze nigdy nie zdarzyło się tak, że wyszłam ze sklepu bez zakupu tych dwóch produktów. Jestem im wierna od paru lat-to świetne podstawowe kosmetyki dla ekomaniaczki, zawsze się śmieje, że gdybym nie prowadziła bloga i nie testowała tych kosmetyków dla Was to "żyłabym" na wodzie różanej, żelu aloesowym oraz oleju śliwkowym-mówię o podstawie pielęgnacji z demakijażem byłby to olej z Resibo oraz mydełko w kostce bez SLS-ów.
Świetna woda różana- łagodzi zaczerwienienia, podrażnienia i świetnie tonuje skórę czego chcieć więcej.

Pasta do mycia twarzy z melisą i szałwią marki Fresh&naturals to kolejne odkrycie-produkt do którego niewątpliwie można wracać, ciągle i ciągle. Bardzo atrakcyjna cena, niezwykle wydajny produkt, świetnie oczyszczający a nie zdzierający skóre, pięknie usuwa makijaż cudownie się zmywa, przepięknie pachnie. Bardzo lubię jego konsystencje olejkowego balsamu-zmywanie nim makijażu było ogromną przyjemnością. Ten produkt jest na równi z olejkiem do demakijażu marki Resibo, więc jest wysoko ustawiony przeze mnie.
Ocena nie inaczej jak 10/10-nie mam do niego zastrzeżeń, cena to 40zł/150 ml




Produkt marki Fresh&naturals pojawił się w ulubieńcach poprzednich miesięcy tak samo jak i kolejny kosmetyk który chciałabym Wam przedstawić a mowa tutaj o Resibo i ich multi(wspaniałym)funkcyjnym peelingu do twarzy którego można używać dwojako-zarówno jako peeling mechaniczny jak i enzymatyczny. Ja stosowałam go każdego dnia od razu po demakijażu w wersji mechanicznej, masowałam nim twarz przez parę minut a potem zmywałam, niekiedy zostawiałam jednak na parę minut dosłownie do 5 maksymalnie i widziałam ogromne efekty. Muszę nadmienić, że posiadam skórę wrażliwa, naczyniową, delikatną i codzienne peelingi szczególnie mechaniczne nie powinny być dla mnie dobre ale ten jest tak delikatny, że nie zrobił mi wcale krzywdy. Jest w konsystencji niezwykle kremowy i posiada w sobie delikatne pesteczki, granulki oczywiście naturalne, bardzo łatwo się zmywa a skóra z każdym dniem staje się rozjaśniona, wygładzona, pełna blasku, pozbawiona jest plam potrądzikowych z czym mam wielki problem-nie jest podrażniona ani zaczerwieniona. produkt jest bardzo wydajny i nie wiem jak miałabym zużyć 75ml w inny sposób aniżeli podczas codziennego peelingu. Wiem, wiem nie powinno się robić peelingu codziennie, chciałam nadmienić, że obserwowałam moją skórę każdego dnia i nigdy nie było tak, że była podrażniona czy tak zdarta, że krew leciała...wręcz przeciwnie bardzo lubiłam ten peeling. Ocena 10/10-kiedyś na pewno do niego wrócę, cena 79 zł.

Teraz pora na tonik o którego dostawałam mnóstwo pytań, bo tak zachwalany i czy warto kupić...no więc odpowiem Wam, że jest taki MEH mowa oczywiście o Hydrating Accelerator od Josh Rosebrook-ani zły ani również rewelacyjny, dla mnie zupełnie nie wart pieniędzy jakie na niego wydałam, przepięknie ziołowo pachniał to trzeba mu przyznać, był stosunkowo wydajny(toniki stosuje dwa razy dziennie)i delikatnie nawilżał. Żadnych innych plusów tego toniku nie zauważyłam, dla mnie taki przeciętny i to kolejny kosmetyk który zachwyca większość a dla mnie to przeciętniak(czemu moja skóra musi być aż tak dziwna). Powiem Wam, że prócz wody różanej nie ma jakiegoś toniku do którego bardzo chciałabym powrócić akurat ten produkt lubię zmieniać gdy tylko go wykończę. Mam w planach zakup toniku od May Lindstrom gdzie cena jest astronomiczna ale i tak niższa od toniku Taty Harper-największego bubla w mojej historii kosmetycznej. Dam mu 5/10-szkoda, że opakowanie jest plastikowe-zaczynam zwracać uwagę na to w co pakowany jest kosmetyk, ale dla wielu z Was to lepiej bo jest bardziej przyjazny podróżowaniu, atomizer działał naprawdę dobrze, ocena tak "wysoka" ze względu na przepiękny, ziołowy zapach, cena jaką za niego zapłaciłam to ok. 165 zł za 100ml

Od maseczek jestem uzależniona, aktualnie może mam mniej czasu na nakładanie ich na twarz oraz na pewnego rodzaju relaks ale raz-dwa razy w tygodniu maseczka musi być, przetestowałam już naprawdę zacne grono maseczek i uważam nadal, że dobra maseczka(niekoniecznie droga)zdziała cuda. Tak było z maseczką marki Sukin o nazwie Purifying Facial Masque-dorwałam ją oczywiście w Tk Maxxie za ok 40 złotych-cena bardzo korzystna, bo to świetna maseczka. Maseczka jest na bazie białej glinki(najdelikatniejsza z glinek) aloesu oraz olejków. Kto nie kocha z Was tych trzech składników? Ja nie mam żadnych zastrzeżeń co do tej maseczki przepięknie oczyszcza skórę-jeśli dobrze otworzycie pory to również wydostanie brud ze środka-wygładza powierzchnie skóry, jest ona taka odświeżona i mięciutka a przy tym nie podrażniona dzięki aloesowi i białej glince-nie zastyga na kamień dzięki czemu nie trzeba jej co chwile zwilżać oraz łatwo ją zmyć. Skóra po zmyciu jest nawilżona i rozpromieniona. Pachnie dosyć intensywnie ale przeżyłam to gdy widziałam cudowne efekty. Cudo...maseczkę dostaniecie w drogeriach internetowych za ok 70 złotych przy 100ml-cena bardzo fajna. Ocena to oczywiście 10/10-miałam już pare produktów tej marki i mają naprawdę cudowne kosmetyki z świetnym składem i w miarę korzystnych cenach-mało który kosmetyk jest powyżej 100 złotych.

A teraz o dwóch kosmetykach marki Alkemie które skończyłam jako ostatnie...wiem, wiem obiecałam Wam zbiorczą recenzję na temat tych kosmetyków ale jest ich tak wiele a mi tak bardzo trudno znaleźć czas by cokolwiek o nich napisać-ten post piszę już cztery dni-wybaczcie naprawdę. Zbiorę się i na pewno coś napiszę ale pracując 10 godzin dziennie po powrocie do domu zajmuje się z reguły takimi rzeczami dnia codziennego i kiedy się nie spojrzę jest już 22:00 a to moja pora na sen bo muszę spać 8 godzin dziennie a wstaje o 5:45 każdego dnia(prócz niedziel, to mój jedyny dzień wolny-oczywiście nie licząc świąt). Ale wracam do kosmetyków tak więc Alkemie i moja najukochańsza seria Microbiome która chyba została stworzona z myślą o mnie. Jak zapewne pamiętacie a może i nie ukochałam sobie serum Liquid shield S.O.S. które jest wspaniałe ale równie bardzo polubiłam piankę oraz 10 minutową maseczkę która łagodzi podrażnienia. Pianka jest niezwykle wydajna, wręcz nie do zużycia mi się to udało po 7 miesiącach, codziennego używania podczas wieczornego demakijażu(nie myje twarzy żadnym preparatem rano), bardzo delikatna ale przy tym świetnie oczyszcza, jedna pompka spokojnie daje radę, piana jest przyjemnie zbita...nie będę pisała, że cudownie nawilża, wygładza itp bo tego nie robi to preparat do oczyszczania skóry i robi to w sposób prawidłowy. Ocena 10/10 zaś cena 89 złotych za 150ml
Drugi produkt to 10 minutowa maseczka ratunkowa-tak ta nazwa jest trafna w 100%. Bo ona ratuje skórę-szczególnie jej nadużywałam gdy przesadziłam z następnym kosmetykiem który za chwilę Wam przedstawię. Ta maseczka to pewnego rodzaju opatrunek na skórę-świetnie działała na skórę podczas tych ogromnych mrozów gdy skóra mi pękała, naczynka również, skóra była zaczerwieniona-ona przepięknie łagodziła i to było czuć już od razu po aplikacji, po jej zmyciu skóra wyglądała niczym po zabiegu u kosmetyczki. Bardzo kremowa przyjemna konsystencja , wręcz bezzapachowa-idealna dla alergików. Co tu dużo mówić to kosmetyk warty uwagi szczególnie na jesień gdy stosujecie wtedy kwasy i wasza skóra odpowiada na nie podrażnienie, zaczerwienieniem czy schodzącą skórą. Cena to 119 złotych za 60 ml-kolejny wydajny produkt a ocena nie może być inna aniżeli 10/10-czuje, że jeszcze do niej wrócę.

A teraz mowa o tym kosmetyku co lubiłam z nim przesadzić mowa o marce która jest uwielbiana przez wszystkich-chociaż jeden kosmetyk przypadnie Wam do gustu-czyli The Ordinary i AHA 30%+ BH 2% peeling solution. To niewątpliwie kosmetyk do którego w okresie jesienno-zimowym na pewno powrócę, dopiero wtedy ponieważ ten kosmetyk jest naprawdę silny i świetnie działający. Wystarczy już pięć minut by odczuć jego pozytywne właściwości-w tym przypadku nie trzymajcie proszę tego kosmetyku dłużej bo może Wam wyrządzić krzywdę gdyż to naprawdę spore stężenie kwasu AHA. Mimo iż ten kosmetyk jest głównie przeznaczony do cery mieszanej i tłustej z wypryskami moja skóra sucha i delikatna bardzo go lubiła. Przepięknie neutralizował moje plamy po wypryskach, wygładzał powierzchnie skóry i odkrywał nową lepszą skórę-lepszy koloryt, lepsza struktura-stosowałam go również na nogi gdyż tam(jeszcze przed rozpoczęciem depilacji laserowej)lubiły mi się wrastać włoski a ten produkt pomagał mi zlikwidować ten problem. Świetny kosmetyk w równie świetnej cenie gdyż jego koszt to ok. 30 złotych za 30ml a produkt jest niezwykle wydajny. Ocena to oczywiście 10/10-szklane opakowanie, cudowne działanie, świetna cena. Na pewno powrócę do niego w okresie jesienno-zimowym i polecam Wam go również wypróbować.
Stosowałam go z reguły raz, dwa razy na dwa tygodnie.


kategoria MAKIJAŻ

Pora na makijaż czyli na coś czego u mnie zawsze najmniej...śmieje się ale tak jest prawda. Aktualnie przy temperaturach 25-30 stopni mój makijaż to krem z filtrem(koloryzujący delikatnie)niewielka ilość korektora pod oczami od Hynt, rozświetlacz(bo bez tego ani rusz) oraz z reguły jeden cień na powiece roztarty palcem. No ja nie jestem fanką makijażu nie dla mnie konturowania, bakingi, strobingi, smokey eyes-wiem, że piszę niepoprawnie-ale ja w tej kwestii stawiam na minimalizm i może się chwalę ale moja skóra jest w tak świetnej formie, że nie potrzebuje krycia. Ostatnio miałam taki przypadek, że nałożyłam podkład i było mi za idealnie, ja jednak lubię strukturę swojej skóry oraz to, że gdzieniegdzie przebije naczynko, jakaś plamka...przecież to właśnie jesteśmy my po co zakrywać to kim jesteśmy? I nie mówię tutaj oczywiście o dużym trądziku ale z reguły widuje na "mieście" kobiety które po prostu jakby chciały stać się kimś zupełnie innym, albo młode dziewczyny 12,13,14 lat chcą wyglądać na o wiele dojrzalsze-potem po 20 roku życia będą chciały znowu wyglądać na 12,13,14.




Ale makijaż...na pierwszy rzut kosmetyk o którym pisałam już wiele ale chciałam jedynie potwierdzić, że jest cudowny i wciąż do niego wracam a mowa o ff od Fridge. Teraz mam od niego małą przerwę-gdyby miał SPF pewnie nie byłoby od niego przerwy, no ale jest cudowny, rewelacyjny i nie ma lepszego bazowego kosmetyku jeśli chodzi o twarz moim skromnym zdaniem(dla mnie kosmetyk kolorowy bazowy to z reguły podkład.krem tonujący czy też BB, CC). Ocena to 11/10 z wielką ilością serduszek-wrócę do Ciebie obiecuje.

A niech teraz będzie podkład którego niestety nie zużyłam mowa o Aloe Nourish Foundation marki 14e cosmetics-wydaje mi się, że już po prostu nie był zdatny do użytku bo jego konsystencja...ogólnie wszystko się w nim zmieniło toteż wole nie ryzykować. Początkowo byłam z niego bardzo zadowolona-miał to być zastępnik podkładu marki Sappho-mój wielki ulubieniec którego formułę niestety zmienili-początkowo tak było dobrze krył, wyglądał bardzo naturalnie a przy tym pomagał goić się szybciej wszelakim niespodzianką. To dlatego lubię naturalne kosmetyki do makijażu, bo one nie tylko upiększają ale i pielęgnują-dwa w jednym. Gdzie w kosmetykach konwencjonalnych podkład pielęgnuje naszą skórę? Używałam tego podkładu, potem przyszedł FF od Fridge i gdy chciałam do niego powrócić-podczas dużych mrozów(wtedy stosuje "cięższe", bardziej kryjące podkłady które są pewnego rodzaju barierą ochronną). Stał się tępy, tworzył smugi, nie wyglądał już tak naturalnie i nawet nie krył lekko. Odstawiłam go no i ostatecznie wyrzuciłam nie zużywając do końca, daleko mu było do Sappho a szkoda bo miałam tak wiele nadziei. Nie wrócę do niego i nawet nie wiem czy mam go Wam polecać. Mimo wszystko dam mu 5/10 bo początkowo bardzo go lubiłam. Cena to ok. 165 zł.

Mam wielki problem ze znalezieniem dobrej szminki/pomadki z równie dobrym składem. Testowałam już zarówno szminki marki Ilia jak i Kajer Weis i to wciąż nie to, już się powoli poddaje i mam ochotę wrócić do szminek konwencjonalnych a najbardziej ciągnie mnie do szminek marki Charlotte Tilbury-och te piękne kolory. Z naturalnymi szminkami mam taki problem, że bardzo szybko wysychają na ustach-ale i w opakowaniu-jeśli są po terminie to nie są już do uratowania a mi przez rok czasu ciężko jest zużyć szminkę i jest stosunkowo mało kolorów do wyborów no i na ustach niestety nie są aż tak trwałe. Po szminki sięgam z reguły gdy wychodzę wieczorem, no i czy zaaplikuje szminkę czy też nie, po chwili jej nie ma. Lubią wchodzić w załamania, "zmarszczki" na ustach oraz brzydko się zjadają pozostając na suchych skórkach o których nie miałam pojęcia no i wychodzą poza kontur ust. Już zaczęłam je aplikować palcem i wyglądają o niebo lepiej ale nadal, wciąż kuszą mnie szminki marki Charlotte...Nie jestem za bardzo "szminkową dziewczyną" lubie swój kolor ust i potrzebuje jedynie dobrego balsamu do ust-który w końcu znalazłam i będę mu wierna.
Ale rozpisałam się o szminkach zamiast opowiedzieć Wam o tej konkretnej mowa dokładniej o szmince  marki Ilia w przepięknym kolorze Femme Fatale to piękne, głębokie połączenie odcienia jagód i burgundu-kolor idealny na jesień jednakże to szminka w kolorze niezwykle delikatna a więc trzeba nałożyć parę warstw aby intensywność koloru zadowalała-jednak z każdą warstwą usta stają się coraz to bardziej suche ale również podczas noszenia gdy była świeża bardzo wysuszała usta i nie była komfortowa w noszeniu. W naturalnych szminkach nie ma mowy o wygładzeniu ust oraz zredukowaniu wszelakich nierówności, tutaj wszystko widać, oraz trzeba pamiętać o peelingu ust. Nie za często używałam owej szminki i przez to wysuszyła się na tyle, że ciężko mi ją aplikować na usta toteż zdecydowałam się ją wyrzucić. W kwestii czerwieni oraz ciemnych szminek wolałabym aby była możliwość kupowania mniejszych pojemności bo te z reguły noszę wieczorami, gdy gdzieś wychodzę i ciężko mi jest je zużyć. Ocena 4/10-tylko ze względu na kolor. Cena to ok. 120 zł za 4g