poniedziałek, 20 sierpnia 2018

ZDENKOWANI.



Kolejny miesiąc, kolejni zdenkowani. Bez niepotrzebnego przedłużania zaczynam od.....

Ciała




Skin Food od Weledy to produkt który chyba już zawsze będzie ze mną. W okresie jesienno-zimowym stosuje go jako krem do rąk i stóp-bardziej stosuje go jako maseczkę całonocną na te partie ciała bo należy do bardzo tłustych, odżywczych kremów. Uwielbiam w nim wszystko od zapachu, po konsystencję nawet tą tłustość, fakt, że jest bardzo wydajny i naprawdę działa. Czasami też stosuje go wiosną całkowicie jednak odpada latem, bo nie potrzebuje aż takiego nawilżenia jeśli chodzi o stopy i dłonie w tym okresie. Nie stosuje go do pielęgnacji twarzy gdyż nie lubię kremów stosować do tej jakże wrażliwej skóry-boje się, że mógłby mnie zapchać. To nie jest moje pierwsze opakowanie tego kosmetyku i na pewno nie ostatnie.
Ocena 10/10 a cena to ok. 30 zł za 30ml(w zależności w jakim sklepie kupicie)

Krem do rąk obowiązkowo musi być zawsze ze mną. Przy moim łóżku-może być też krem do stóp który stosuje również do rąk, w mojej torebce i ten z torebki często ląduje u mnie w pracy. Bardzo często myje dłonie w ciągu dnia i to nie ze względu na pewną przypadłość ale mam brudną prace po prostu. Woda u mnie jest tragiczna przez to bardzo szybko można przesuszyć sobie dłonie, kremuje dłonie do trzech-czterech razy dziennie i uwierzcie mimo iż przetestowałam już pare kremów do rąk tylko jeden nadawał się do czegokolwiek ale kosztuje aż 76 złotych, a ja nie mam wydawać tyle na krem do rąk :D Ten od Purite nazywający się hand&foot był całkiem, całkiem ale nie na tyle bym do niego powróciła-na pewno był o niebo lepszy od tego z marki Phenome. W miarę szybko się wchłaniał, nie pozostawiał tłustej warstwy, dobrze nawilżał, nie przesuszał-to nie takie oczywiste w kremach do rąk-ale nie zrobił na mnie efektu WOW. Ja posiadałam krem o zapachu miętowym-był uzależniający.
Ocena 6/10, cena: 47zł/50g


Włosy




W tej kwestii porażka pogania porażkę. Jak wiecie lub nie fanką wielką pielęgnowania włosów nie jestem. Dla mnie ich umycie jest koszmarem i uwierzcie robię to w ostateczności a najlepiej w ogóle bym tego nie robiła. Włosy są długie a do tego są "puszyste", zawsze wstaje z lwią grzywą której nie znoszę czesać ale mimo wszystko uwielbiam swoje włosy. Ja wiem wszystko się ze sobą przeczy ale takie są kobiety. Nie myślę w ogóle o obcięciu swoich długich włosów bo dla mnie są synonimem kobiecości i wiem, że gdybym ścięła chociażby 10 cm nie czułabym się tak dobrze w swojej skórze jak teraz się czuje. Jestem od dwóch lat wierna szamponowi marki Rahua-ten dodający objętości to mój ideał-i sprawdza się u mnie genialnie ale zawsze gdy wykańczam szampon, zamiast brać to co się u mnie sprawdza szukam czegoś nowego(znalazłam fajne tanie szampony o których wspomnę w kolejnym poście o nazwie w którym przedstawię parę kosmetyków do 100 złotych). Takie są kobiety, jesteśmy po prostu odkrywcami ale często jednak chyba tego żałujemy.

Jak o szamponie Rahua dodającym objętości nie będę się rozwodzić bo już tyle o nim pisałam tak opowiem trochę o totalnym bublu w moim odczuciu marki Onira. Od szamponu nie oczekuje zbyt wiele, ma delikatnie myć i pielęgnować moje włosy na tyle bardzo bym nie musiała stosować odżywek, masek itp. Szampon Rahua właśnie taki jest, gdy chce by mocniej czyścił moją skórę głowy dodaję odrobinę sody i mam idealny szampon oczyszczający. Skuszona nową marką postanowiłam przetestować szampon-w ofercie niestety nie ma takiego który dodaje objętości-, że moje włosy przechodziły w tamtym czasie mały kryzys postawiłam na szampon Le naturel czyli łagodny szampon. Miał on oczyszczać, regenerować i rewitalizować..nawet nie potrafił dobrze umyć moich włosów. Przez bardzo rzadką konsystencję traciłam mnóstwo produktu bo uciekał mi między palcami, poza tym potrzebowałam jego ogromną ilość ażeby umyć moje długie włosy. Poza tym po umyciu włosy nie dość, że nie były dobrze umyte to jeszcze były takie oklapnięte i tępe..pozbawione życia. Bardzo szybko się przetłuszczały, jeszcze szybciej niż normalnie. Gdybym miała go stosować średnio 2-3 razy w tygodniu na podwójne mycia ledwo starczyłby mi na miesiąc, tak mieszałam go z Rahua byleby go wykończyć. Męczyłam się z nim potwornie i cieszę się, że nie zakupiłam jeszcze od nich odżywki co miałam w planach. Totalny bubel..Ocena oczywiście, że 0/10 a cena to 155zł /200ml- za Rahua jestem w stanie zapłacić taką kwotę ale za ten bubel nie dałabym już ani złotówki.

Kolejny szampon zakupiłam kuszona tą marką z każdej strony mowa o Biofficinie Toscanie i szamponie dodającym objętości. Mówię sobie a spróbuje co tam szkodzi, bardzo ciągnęło mnie do niego ponieważ to nie jest taki zwykły szampon a koncentrat który rozrabiamy z ulubionym hydrolatem jak i również z wodą. Bardzo fajny, unikalny produkt pomyślałam, no ale u mnie się niestety nie sprawdził. Potrzebowałam go dużo ażeby umyć moje włosy, pienił się bardzo delikatnie i co najważniejsze nie dodawał mi objętości a gdy kupuje szampon z takim przeznaczeniem mam nadzieje, że będzie działał. Przesuszył mi strasznie włosy i wyglądały niczym siano, po umyciu nim włosów strasznie swędziała mnie skóra głowy i cóż odstawiłam go po jakimś niecałym miesiącu stosowania. Jako że jest koncentratem, bardzo wodnisty w swojej konsystencji nie jest przez to jakoś znacznie wydajny. Poza tym wcale nie wychodzi tak tanio, zakup specjalistycznej buteleczki, hydrolatu oraz szamponu to koszt ok. to koszt ok 80 złotych które owszem dzielimy na pół, ale to dużo zachodu z odmierzaniem wlewaniem...a ten szampon nie jest tego wart. Za pomysł dam 2/10...u mnie się nie sprawdził ale może być inaczej u Was. Proszę nie szykanujcie mnie za to :)

Na sam koniec tego działu kosmetyk który początkowo uwielbiałam ale pod koniec coraz bardziej nienawidziłam aż ostatecznie nie zużyłam go do końca. Mowa o preparacie zakwaszającym do włosów marki Purite. To nic innego jak ocet jabłkowy z paroma ziołami takimi jak pokrzywa, szałwia, lawenda, rumianek, nagietek i parę olejków eterycznych. Uwielbiam ocet jabłkowy wykorzystywać w pielęgnacji, gdy niegdyś myłam włosy sodą był właśnie środkiem zakwaszającym włosy, niekiedy stosuje go jako tonik do twarzy czy też moich problematycznych ramion i pleców i jak zrobienie takiego preparatu to chwila i kosztuje grosze tak chciałam przetestować taki gotowiec. Ja uwielbiam zapach octu jabłkowego, jestem jego wielką fanką ale w tym preparacie czuć go minimalnie bo jest zabity ziołami i olejkami eterycznymi, tak więc jeśli nie stosujecie octu przez zapach to produkt dla Was. Włosy po jego zastosowaniu są przyznaje bardziej sypkie, lśniące i lepiej się rozczesują ale ja nie zauważam żądnych innych plusów po stosowaniu octu. Na pewno nie minimalizuje u mnie procesów przetłuszczania się włosów, nie zatrzymuje wypadania...jest na pewno fajny jeśli jak ja nie możecie wypłukać do końca szamponu. Zbyt częste jednak jego stosowanie przesuszyło mój skalp jak i również włosy, zrobiłam sobie wielką krzywdę aplikując go na skórę głowy i  jeszcze wmasowując jak zaleca producent. Ocet jabłkowy jest dobry ale nie za często, nie wcierać w skórę głowy i raczej stosować jako płukanka a nie w formie rozpylacza.
Ocena 5/10 cena 47 zł za 100 ml-taniej Was wyjdzie gdy zrobicie taki preparat sami w domu.

Twarz



Moja ulubiona partia na ciele, to na niej głównie skupiam swoją uwagę, ale nie zaniedbuje też również innych partii na swym ciele które są równie ważne.Wy również o tym pamiętajcie, bo twarz twarzą ale o wiele szybciej wiek widać po szyi chociażby :D

Mam czasami takie skoki, że chciałabym przetestować w danej chwili wszystkie kosmetyki od jednej marki miałam tak z Alkemie-chyba nigdy nie spiszę recenzji ich kosmetyków, mam tak z May Lindstrom ale tych parę kosmetyków kosztuje mała fortunę, miałam tak z marką Omorovicza ale minęło mi po zakupie paru próbek. Miałam tak również z jak bardzo popularną ostatnio marką Leahlani którą nazywałam tańszą wersją Mahalo-nazywałam bo na ten "przydomek" nie zasługuje. Markę Mahalo bardzo intensywnie testowałam w tamtym roku i uwielbiałam te kosmetyki za zapachy, działanie ale niekoniecznie za cenę, tęsknie za nimi nie ukrywam ale nie chce ponownie wydawać takich kwot na te kosmetyki bo wole w zamian za to wypróbować coś nowego chociażby od May Lindstrom...tak, tak szykuje się do obrabowania banku i to już niedługo tak więc bądźcie cierpliwe. Wracając do Leahlani gdy tylko opublikowałam na Instagramie zdjęcie i opis, że ich po prostu nie polubiłam zostałam bardzo zaszczuta. Ja wiedziałam co kupuje ale nie sądziłam, że będą to po prostu przeciętne kosmetyki z mocnymi zapachami a do tego wcale nie tak tanie. Nie boję się powiedzieć, że coś jest po prostu bublem.

Na pierwszy rzut niech pójdzie balsam o nazwie bless beauty balm by Leahlani. Opakowania teraz niewątpliwie marka wymieniła na plus, są po prostu ładniejsze, nie takie pstrokate. Od kiedy rok temu kupiłam rare indygo od Mahalo całkowicie przepadłam jeśli chodzi o "balsamy" do twarzy-wiecie o te takie zbite,bogate, olejowo-masłowe produkty do pielęgnacji twarzy które są multifunkcyjne.W okresie zimowym jeśli jesteście posiadaczkami skóry suchej, wrażliwej nie ma niczego lepszego, od takich balsamów. Zapach ani trochę mi się nie podobał mocny i bardzo ale to bardzo kwiatowo ale najbardziej czułam tam neroli a ja nie przepadam za tym zapachem. Skład jest niezwykle czysty i tutaj nie ma co się przyczepić, znajdziemy w nim olej arganowy, masło shea, masło kakaowe, olej marakuja, olej moringa, marula itd. Produkty tego typu są niezwykle wydajne i odrobina wystarczy ażeby pokryć całą twarz i szyje...jako że są multifunkcyjne mogą być zarówno produktem do nawilżania twarzy, okolicy pod oczami, balsamem do ust, "nawilżaczem" ciała, problematycznych miejsc takich jak kolana, łokcie, stopy dłonie...ten produkt nawilżał ale nie robił nic więcej. Nie poprawił struktury mojej skóry, nie neutralizował moich zaczerwienień, nie pomagał w gojeniu sie wyprysków, skóra ani trochę nie była niczym kaszmir jak to opisuje producent. Rare Indigo działało naprawdę na szerokim polu a ten był niezwykle przeciętny i bardzo długo się wchłaniał w skórę, wstając rano wciąż czułam go na twarzy tak więc tylko sprawdzał się do wieczornej pielęgnacji...w końcu zapach tak bardzo doprowadzał mnie do szału i zużyłam go do demakijażu twarzy, dobrze w tej kwestii się sprawdził bo jest niezwykle tłusty. Nie było to ani trochę "błogosławieństwo"  dla mojej skóry. Ocena 3/10 a cena to ok. 250 złotych(ja kupowałam go na cult beauty jak i inne kosmetyki tej marki które przedstawię poniżej).

Kolejnym kosmetykiem tej marki który wykończyłam do innych celu aniżeli był jest Aloha Ambrosia serum olejkowe. Totalny bubel, znowu mocny zapach, bardzo mocny i jak jaśmin uwielbiam-bo tak pachnie ten olej-to było dla mnie nie do wytrzymania.Te zapachy po prostu dla mnie są za słodkie i za mocne. No powiedzcie kto lubi zapachy które aż drapią w nos...dobrze przeżyłabym te zapachy gdyby działanie było tego warte jak było w przypadku kosmetyków Mahalo ale dla mnie to był przeciętny olej-zużyłam go do pielęgnacji ciała i tam sprawdził się dobrze, a nawet rewelacyjnie. Ja wiem narzekam ale przetestowałam już multum kosmetyków, wiem czego oczekuje od danego kosmetyku, jestem świadomym konsumentem i wiem za co płacę po prostu. Olejek ten kupiłam jako zastępstwo serum Kypris Antoxidant Dew-mój ogromny ulubieniec, ostatecznie do niego i tak powróciłam-Aloha Elixir jak nazwa wskazuje jest produktem idealnym do porannej pielęgnacji, delikatna formuła, antyoksydacyjne właściwości i nawilżenie, oczywiście, że nawilżenie. Dla mnie był zbyt delikatny...konsystencja suchego olejku-porównanie do Nuxe, olejek a jednak suchy-dla mnie wysuszał moją skórę zamiast ją nawilżać. Podkłady, kremy BB wyglądały na nim tragicznie..skóra była pozbawiona blasku a wręcz przesuszona. Nie było łagodzenia skóry dzięki aloesowi, nie było redukcji stanów zapalnych, nie było nawilżenia dzięki olejkowi jojoba..a świecąca to już na pewno nie była. Skóra jednak na ramionach, dekolcie i szyi już tak a więc może to po prostu wina mojej skóry twarzy, że olejek się nie sprawdził..cóż. Ocena 2/10-za to dobre działanie na ciało, a cena to ok. 265 zł.

Ostatnim produktem tej marki jest maseczka Meli Glow-wiecie, że jeśli w nazwie jest słowo "glow" to dana rzecz musi być moja, nie było inaczej również teraz. Uwielbiam działanie miodu na skórę, nic tak w jednej chwili nie oczyszcza, rozświetla, nawilża i wygładza struktury jak miód i wcale nie musi to być ten Manuka-który ja osobiście ubóstwiam, może być standardowy, najzwyklejszy miód-musi być jednak prawdziwy  a nie jego jakaś pochodna-bo są sztuczne miody, wyobrażacie sobie? Ten produkt pachniał nieziemsko i tutaj nie mam do czego się przyczepić, w konsystencji to miód do którego przyklejało się wszystko od włosów po inne rzeczy które napatoczyły się na drodze-ale to również mi nie przeszkadzało...ale w mojej opinii sam miód robił o wiele lepsze rzeczy aniżeli ta maseczka-a miód jest o wiele tańszy. Po zmyciu maseczki moja skóra często była zaczerwieniona, lekko podrażniona i wcale nie tak pełna blasku jak być powinna. Delikatne przebarwienia nie były rozjaśnione a skóra sama  w sobie nie była nawilżona. Skóra czuła się dokładnie tak samo jakbym tej maseczki w ogóle nie nałożyła. W składzie maska ma miód hawajski, różaną glinkę, owoc z róży, owoc truskawkowy-tak maseczka pachnie przepięknie truskawkami,olej arganowy, z rokitnika, z pestek moreli, awokado, kwas hialuronowy i witaminę C oraz E..skład ciekawy ale czy wart aż 260 złotych? Moim zdaniem nie. Maseczka różana marki Mahalo świetnie nawilżała moją skórę a to było takie meh...ta maseczka nie jest na tyle wspaniała by jej nie odtworzyć w domu, maseczka May Lindstrom Honey Mud może również nie czyniła cudów ale była na tyle przyjemnym kosmetykiem jeśli chodzi o konsystencję, to w jaki sposób się zmywała i ten zapach, że zakupiłabym ponownie. Tego kosmetyku nie..wiem jak zmywa się miód tutaj jednak zmycie tej maseczki było ciężkie podwójnie...bez zwilżonej ściereczki było ciężko bo maseczka zastygała. Ocena 5/10 bo to nie był zły produkt, zapach był zniewalający ale ja chyba od niej oczekiwałam więcej niż mogła mi dać.

To był genialny produkt, bardzo dobry...jeśli tylko jesteście fankami zapachów brudnych, ziemistych, błotnych...po prostu zapachów Ziemi jak ja. Marka Jan Barba coraz bardziej, oczywiście pozytywnie ma zaskakuje bo w swojej ofercie mają coraz genialniejsze produkty. Do tego te przepiękne ciężkie, czarne, szklane opakowania-trochę taka polska "May Lindstrom".Uwielbiałam tonik, uwielbiam serum pod oczu-SOU, szampon który niestety został wycofany  i pokochałam peeling enzymatyczny z marokańską glinką. Początkowo nie sprawdzał się u mnie, mówiłam sobie-co za bubel-ale nie przeczytałam, że przed użyciem trzeba go po prostu wymieszać-głupia ja. A to bardzo ważne, bo inaczej peeling po prostu nie zadziała. To glinka, po prostu rozrobiona glinka która wygląda jak błoto, pachnie jak błoto i na twarzy wygląda jak błoto. Ja nakładałam grubą warstwę na twarz i pozostawiałam na 3-5 minut, działanie peelingu czuć bardzo szybko. Produkt jest bardzo świeży toteż należy go najlepiej trzymać w lodówce i bardzo szybko zużyć. Ale pomówmy o samym działaniu..uwielbiam bromelaninę w peelingach, nic tak cudownie i delikatnie nie złuszcza martwego naskórka jak właśnie ekstrakt z ananasa. Peeling ten świetnie złuszcza le i łagodzi jak i pomagał mi "zniszczyć" malutkie wypryski. Marokańska glinka która została użyta jako baza to jedyna glinka która nie wysusza skóry a więc dobrze sprawdziła się przy mojej suchej i wrażliwej skórze.Nie spływa z twarzy dzięki zbitej konsystencji...no i ta cena 49 zł za 50ml. Ocena oczywiście, że 10/10...cudo.

Poszukiwanie "idealnych" rzeczy nigdy nie jest łatwe, zawsze jest coś..ja tak miałam z poszukiwaniem idealnego balsamu do ust, ale w końcu go znalazłam i wcale nie tak daleko. Oczywiście, że w ofercie marki Fridge, mowa o 4.5 orange lips . Zniechęcona po balsamie 1.5 lips cream nie chciałam już testować drugiego tej marki, bo wierzyłam, że jest równie zły. Myliłam się bo to najlepszy balsam do ust jaki używałam-aktualnie używam już drugie opakowanie a wręcz już je wykańczam. Niestety jak to jest w przypadku marki Fridge produkt jest tak świeży, że trzeba zużyć go w przeciągu trzech miesięcy, co graniczy z cudem pomimo iż używam go dwa a czasami cztery razy dziennie, jak i również stosuje go na moje skórki od paznokci. Głęboko nawilża i regeneruje najbardziej nawet spierzchnięte usta, usta po aplikacji wyglądają niezwykle soczyście i zdrowo. W składzie znajdziemy olej słonecznikowy, olej makadamia, masło shea, wosk pszczeli...taki prosty skład a takie dobre działanie. Cena to 59 złotych za 6g, ocena oczywiście, że 10/10!!!

Kolejnej pomadce/balsamowi ochronnemu jestem wierna od lat ale nie używam go do ust a do....brwi i rzęs. Mowa o rozsławionym balsamie rumiankowym do ust marki Alterra-ile to ja opakowań tego kosmetyku zużyłam. Nie wiem jak działa na usta, nie próbowałam ale z moimi brwiami i rzęsami działa cuda...ja z natury posiadam ciemne, gęste brwi i tak samo mam z rzęsami-tak, tak są one czarne ale dbam o nie notorycznie by były w jeszcze lepszej kondycji. Nie maluje rzęs, nie wypełniam sobie brwi toteż aby twarz miała wyraz dbam o brwi i rzęsy o wiele bardziej aniżeli inne kobiety. Zawsze brwi i rzęsy muszą być wyczesane właśnie tą pomadką...dzięki niej brwi jak i rzęsy rosną mi bardzo długie, rzadziej wypadają i są jeszcze bardziej grube...jak wyrywam brwi są to naprawdę niekiedy "potworne" włoski. To wszystko zawdzięczamy olejkowi rycynowemu który jest zawarty w składzie pomadki-olejek rycynowy nakładam od czasu do czasu ale pomadka jest po prostu łatwiejsza to aplikacji no i nie jest taka tłusta. Swoje brwi również utrwalam tą pomadką, wywijam nią również rzęsy, często kupuje je w promocji ale w cenie regularnej kosztuje 4.99 zł. Ta cena jest świetna za świetny produkt który zawsze mam w zapasie..zawsze. Oby jej nigdy nie wycofali, albo nie zmienili formuły. Oczywiście, że daje 11/10-uwielbiam ten produkt i jeśli macie problem z brwiami i rzęsami nie kupujcie kolejnej "cudotwórczej odżywki" ze strasznym składem a spróbujcie może z tą pomadką? W końcu jak nie zużyjecie jej do brwi i rzęs wykończycie ją do ust.

Teraz jeden produkt do makijażu i mam do niego mieszane uczucia. Mowa o szmince marki Ilia o nazwie Funnel of Love-kolor inspirowany Brigitte Bardot i jak szminek nude w tonacji różowej nienawidzę tak bliższe memu sercu są te w tonacji brzoskwiniowej. Bardziej do mnie pasują, lepiej się w nich czuje...kolor jest przepiękny, to mój idealny odcień nude ale formuła jest straszna a wręcz okropna. Mam w ogóle problem z tymi naturalnymi szminkami bo nie polubiłam ani tych od Ili ani tych od Kjaer Weis-te to już w ogóle totalny bubel. Szminki marki Ilia nie należą do trwałych, wylewają się poza kontur, są takie mokre i przemieszczają się na ustach...brzydko się zjadają, wchodzą we wszelkie załamania ust a dodatkowo przesuszają je, nieatrakcyjnie pachną i bardzo szybko się po prostu psują. Wydziela sie na szmince pewnego rodzaju olej i po otwarciu opakowania widać takie niewielkie kropelki, szminka również zmienia delikatnie kolor. Kolor jest przepiękny ale szminka nie jest warta zakupu, w ogóle moim zdaniem kosmetyki marki Ilia nie są takie WOW tak samo jak z kosmetykami marki Kjaer Weis-ja osobiście lubię jedynie ich cienie do powiek. Ocena to 4/5 za piękny kolor i ładne, estetyczne opakowanie. Nie jestem wielką fanką szminek, pomadek, błyszczyków ale teraz poszukuje nowej szminki nude i zastanawiam się nad Charlotte Tilbury(tak wiem one nie są naturalne)-znacie, polecacie??





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuje za każdy komentarz :)