środa, 21 marca 2018

ZDENKOWANI.



Powiem Wam szczerze, że to chyba mój ulubiony rodzaj postów. Uwielbiam pisać o swoich "śmieciach kosmetycznych", o kosmetykach które wykończyłam. Jestem zdania, że dobrą albo złą opinie możemy dopiero wystawić po zużyciu całkowicie kosmetyku, do samego końca a nie po stosowaniu go przez tydzień. Niektóre z tych kosmetyków zużyłam szybko ze względu na ich pojemność, niektóre z wściekłością na twarzy wykańczałam a za niektórymi już tęsknie i zastanawiam się nad ich ponownym zakupem. 

Zacznę od ciała i włosów bo tych kosmetyków jest zawsze najmniej u mnie-w końcu ile można mieć żeli czy szamponów?




Po pierwsze mój ukochany żel pod prysznic z serii de-stress marki Aromatherapy Associates o którym wspominałam w ulubieńcach ostatnich miesięcy, owe opakowanie(bo jestem już w zużywaniu drugiego opakowania)wystarczyło mi na 2 miesiące. Lubię, lubię ale nie kupię go ponownie(po zużyciu jeszcze mojego zapasowego trzeciego opakowania) za kwotę 150 złotych. Moim zdaniem mimo iż pięknie pachnie nie jest wart jakże wysokich pieniędzy, dla mnie produkt do mycia ciała ma oczyszczać moje ciało delikatnie-takie jest jego zadanie- i nie podrażniać. Niczego więcej od niego nie wymagam bo od nawilżenia jest balsam a wygładzenia peeling. Ocena 8/10- nie dałam 10/10 bo ta cena..niestety.

Zdenkowałam również och...peeling śliwkowy marki Ministerstwo Dobrego Mydła-jaki ten kosmetyk jest dobry. Z reguły kupuje sobie zawsze opakowanie w listopadzie/grudniu bo jest to idealny zapach na okres zimowy. Uwielbiam jak pachnie ciepłem i słodyczą, peelingów do ciała nie kupuje za dużo i często bo jestem fanką szczotkowania ciała na sucho-to tańsze ale również zauważyłam, że jestem bardziej zadowolona z efektów po systematycznym szczotkowaniu aniżeli po peelingu ciała. Na pewno do niego wrócę w listopadzie/grudniu. Ocena 10/10-bo nie mam do niego przeciwwskazań. Cena:38zł/300g

Kolejnym kosmetykiem jest produkt od John Masters Organic Rose & apricot hair milk i to jest kosmetyk który albo się kocha albo nienawidzi. Na samym początku gdy go kupiłam moje włosy go uwielbiały, oczywiście produktu w opakowaniu jest aż 118ml-piszę aż po produkt jest niezwykle wydajny i zużycie go przez 6 miesięcy jest niewykonalne-a niestety jeśli nie chcemy go wyrzucić musimy to zrobić. U mnie mineło pół roku od otwarcia i produkt stał się bublem. Moje włosy po nałożeniu mleczka są okropne-plączą się, są sztywne, pozbawione blasku i takie tępe, pomimo iż na początku jego stosowania były piękne. I to nie jest zła aplikacja bo stosowałam go na lekko wilgotne włosy, na wilgotne włosy, mokre i suche jako mleczko ale również aby zużyć ją do końca jako maseczkę przed myciem(zawsze nakładam maseczki przed myciem włosów). Zużyłam mniej niż połowę tego produktu-uważam, że przy takim okresie przydatności pojemność tego produktu powinna być o wiele mniejsza. Poza tym  nie lubiłam tego opakowania bo przyciągał każdy brud i z czasem opakowanie było bardzo brudne. Na pewno do niego nie wrócę. Jego cena to od 125-145 zł.

W galenicznym kremie do rąk marki Alba pokładałam wielkie nadzieje i się zawiodłam-zawsze miałam problem ze znalezieniem naturalnego kremu do rąk, wszystkie są do niczego prócz kremu marki John Masters Organic ale płacenie ok 75 złotych za krem do rąk to trochę przesada. Za ten musimy zapłacić 45 zł/40g. U mnie krem do rąk jest musem-ręce dziennie myje paręnaście razy jak nie parędziesiąt- pracuje w brudnej branży, takiej gdzie nawet rękawice ochronne nie pomagają a przy tym obsługuje klientów toteż moje dłonie muszą być mimo wszystko czyste(ja już zapomniałam co znaczy mieć zadbane dłonie). Tak więc myje często dłonie, niekiedy szoruje je szczoteczką...ten krem w moim odczuciu był przeciętny na pewno o niebo lepszy od kremu który aktualnie używam-o nim powiem zapewne w kolejnych zdenkowanych (no totalny bubel). Nie zły ale przeciętny, kremowy w konsystencji, w miarę szybko się wchłaniał ale nie widziałam by koił podrażnienia, z wielkim mrozem i jego skutkach na dłoniach również nie dawał sobie rady, opakowanie także za delikatne bo gdy chciałam wycisnąć go do samego końca powstawały w nim dziury przez co traciłam krem. Ocena 5/10.

Olej kokosowy również zaliczę jako kosmetyk do ciała i nie, nie stosuje go jako balsam do ciała czy też odżywka do włosów a ssę go każdego poranka przed umyciem zębów-tak, tak zęby naprawdę przy tej metodzie są białe ale trzeba być w tym systematycznym, więcej o ssaniu oleju dowiecie się w tym poście . Ten marki Bio Planete jest moim ulubionym ze względu na cudowny zapach kokosa i cudowną konsystencję, zawsze do niego wracam i już zużywam kolejne opakowanie. Następnym razem jednak zakupie litrowe opakowanie bo oleju kokosowego nigdy za wiele.


Przejdę teraz trochę nie standardowo bo do zużytych kosmetyków kolorowych. Trochę ich od ostatnich zdenkowanych przybyło.

O ff od Fridge nie muszę już chyba nic pisać. Ulubieniec października, ulubieniec roku 2017, nieprzerwanie ulubieniec od czasu kiedy zakupiłam go po raz pierwszy. Aktualnie jestem w trakcie zużywania trzeciego opakowania(jedno zakupiłam z moją mamą na spółkę), moja mama również jest jego wielką fanką. To produkt do którego wracam bez bólu portfela, którego widzę pozytywne rezultaty ze stosowania, moja skóra go uwielbia i to jedyny kosmetyk bazowy-jeśli chodzi o podkłady, kremy BB,kremy koloryzujące-którego tak naprawdę potrzebuje. Nie kryje nazbyt mocno, stapia się ze skórą i jest niewidoczny ale skóra twarzy wygląda po jego użyciu po prostu bajecznie..w połączeniu z kolejnym kosmetykiem miałam cerę idealną. Ocena 10/10 bo to kosmetyk idealny bez zarzutu. Cena to 149 zł/30ml-ale to moim zdaniem najlepiej wydane pieniądze.




FF od Fridge w połączeniu z korektorem marki Hynt Perfecting Concealer nawet w "złe dni" stwarzał wrażenie idealnej cery. Jak ja ten korektor kocham nawet mimo bardzo ograniczonej dostępności(ja kupuje go online w Kanadzie)i paru mankamentów. Korektor jest niezwykle kremowy, posiada pełne krycie-żaden korektor nawet z firm konwencjonalnych gdy jeszcze takowe używałam nie dawał mi takiego krycia jak ten. Dobrze wklepany-tak lubi być rozprowadzany paluszkiem-jest niewidoczny gołym okiem., daje bardzo naturalne wykończenie, nie jest tłusty czy za bardzo błyszczący-chodzi mi o efekt glow-nie wchodzi w załamania pod okiem nawet gdy nałożymy go za blisko, utrzymuje się cały dzień nieprzypudrowany, aplikowany na wypryski nie osadza się na suchych skórkach, pięknie wtapia się w skórę...tak to jest ideał. Jest jednak minus, ważny jedynie pół roku od otwarcia bo po tym czasie staje się niezwykle suchy, tępy i wygląda tragicznie na skórze. Ja ratowałam go dodając do niego odrobinę ulubionego olejku ale z czasem przestało to działać i cóż...wysechł. To jest jego jedyna wada, że z czasem staje się suchy. Tak nie mam mu nic do zarzucenia i na pewno już niedługo powrócę do niego bo bardzo za nim tęsknie. Muszę Was rozczarować ale w kwestii kosmetyków kolorowych zawsze byłam i będę nudna a więc wiele nowości u mnie z tej kategorii na pewno nie zawita. Nie szukam już nowego podkładu czy korektora tak więc w tej kwestii nowości u mnie nie będzie. ocena mimo wszystko to 10/10 bo to najlepszy korektor jaki kiedykolwiek stosowałam Jego cena to ok. 83zł/6g

Bez kolejnego kosmetyku nie wyobrażam sobie mojego makijażu,mowa tutaj o rozświetlaczu. Nie wykończyłam całkowicie rozświetlacza marki RMS Beauty Living Luminizer ale stosowałam go aż dwa lata i zauważyłam, że zaczynał podejrzanie pachnieć oraz nie dawał już takiego glow jak w dniach swojej świeżości. Tak, tak ja ten rozświetlacz stosowałam długo przed tym wielkim boom na niego-teraz jest zachwalany przez wszystkich. Mam do niego wielki sentyment bo to był mój pierwszy naturalny kosmetyk kolorowy, mimo iż bardzo go lubiłam jest w nim wielki minus. Posiada olej kokosowy który niestety nie u każdego tak cudownie działa-ja z czasem stosowania nabawiłam się pod brwiami, na łuku kupidyna również(to miejsca gdzie z reguły aplikowałam rozświetlacz)podskórnych grudek które zeszły od razu gdy przestałam go używać. Efekt jednak jego oraz wykończenie było cudowne...mokrej, pełnej blasku skóry bez niepotrzebnych drobinek jedynie czysta tafla glow. Pomimo iż był w chłodnej tonacji-ja określiłabym go srebrnym błyskiem-świetnie sprawdzał się u mnie latem, mimo iż miałam każdy rozświetlacz marki RMS Beauty ten najlepiej stapiał się z moją karnacją i wyglądał najbardziej naturalnie. Nie wrócę do niego ponieważjak widzicie dwa lata zajęło mi zużycie owego opakowania a chciałabym przetestować również inne rozświetlacze-zawsze w swojej kolekcji mam jedynie jeden rozświetlacz. Jeśli olej kokosowy was nie zapycha i szukacie naturalnego rozświetlacza ten Wam polecam bo będziecie zadowolone. Ocena to 8/10-ze względu na olej kokosowy w składzie który robi mi krzywdę. Cena-poszła do góry od czasu gdy ja go kupiłam i jest to-większa sprzedaż to i wyższa cena-to ok. 190 zł/4.82g

Tak, tak dobrze widzicie wśród pustych opakowań znajdziecie szminkę od MAC-uwierzcie mi nie chcecie wiedzieć ile lat ona ma. To kolor Ruby Woo-idealna moim zdaniem czerwień którą nosiłam tylko i wyłącznie na szczególne okazję toteż nawet nie zużyłam połowy. Kolor piękny, formuła świetna-utrzymywała się na ustach bardzo długo, nie rozmazywała czy wylewała ale to MAC toteż do niej nie wrócę. Nie chce nawet oceniać tego produktu.

Pora na dwa buble które wyrzucam pomimo iż nie wykończyłam.

Po pierwsze czarna kredka od Lily Lolo-jaki to jest bubel. Smolista wręcz konsystencja kredki, która aplikowana na powieki robi plamy, trudno się nią pracuje, aplikowana na linię rzęs rozmazuje się, dodatkowo drewno w jakie opakowany jest sam wkład to jakaś masakra-łamie się, pęka...masakra. Totalny bubel. Czarna kredka to coś czego nie za często używam i chciałam dobry mimo wszystko jakościowo produkt by korzystać z niego od czasu do czasu ale to jest...pozostawię to bez komentarza. Ocena 0/10!!! Cena ok. 43 zł

Marka Kjaer Weis-tutaj nie wypowiadam się na temat ich cieni bo je uwielbiam-to w moim odczuciu wielkie rozczarowanie. Zaporowe wręcz ceny za produkty które składowo nie powalają jak również jeśli chodzi o efekty na twarzy. Tak miałam właśnie z produktem Lip Tint w kolorze dream state. Sam kolor w sobie jest przepiękny-uwielbiam siebie w takich beżowych nudziakach-o wiele bardziej niż w różowych. Owy lip tint miał działać jako szminka i balsam do ust...no i nie działał ani jako to ani to. Popełniłam wielki błąd bo zakupiłam owy produkt z opakowaniem które kosztuje nas ok. 63 złotych a sam wkład 106 złotych-to było najgorzej wydane 169 złotych. Produkt już sam w sobie był niezwykle suchy, gdy nałożyłam go na ustach już po chwili i one stawały się suche a po czasie wchodził w wszelkie załamania na ustach i powodował, że było widać suche skórki nawet jeśli przed aplikacją jego zrobiło się porządny peeling. Jeśli chodzi o trwałość była ona beznadziejna, poza tym po aplikacji owszego szminko/balsamu czułam jakby coś szorstkiego pod ustami, usta wyglądały nieestetycznie jak po aplikacji takiej taniej chińskiej szminki, dodatkowo ten okropny zapach. Przywołuje mi ona na skojarzenia szminki którą moja babcia używała gdy miałam 5 lat, wiecie zapewne jak 18 lat temu szminki wyglądały i jakiej jakości one były-no ale były o wiele. wiele tańsze od produktu marki Kjaer Weis. Porodukt niby można budować, jeśli chodzi o kolor ale to nie jest dobry pomysł bo dodając kolejną i kolejną warstwę tworzymy tylko większą skorupę-bo warstwy się ze sobą nie łączą. Owy produkt chyba jest dla ust po powiększaniu-one z reguły są pozbawione załamań i są niezwykle gładkie. Ja już na pewno nie zakupie innego koloru bo formuła jego jest okropna. Szminki marki mają podobną konsystencje i podobnie się zachowują ale już bardziej je wole od lip tint-bo są chociażby bardziej higieniczne. Ocena 0/10.


I w końcu przyszła pora na moją ulubioną kategorię a mowa tutaj o kosmetykach do twarzy. Jeden tonik, 5 maseczek, dwa olejki oraz jedno serum i zacznę może właśnie od niego.

Kypris Moonlight Catalyst to produkt który się kocha lub też nienawidzi. Jedni nie widzą jego działania inni tak, ja należę niewątpliwie do tej drugiej grupy ale mimo to nie zakupie ponownie owego kosmetyku bo podobny efekt daje mi serum marki The Ordinary za o wiele mniejsze pieniądze. Żelowa, lekka konsystencja szybko się wchłania, pozostawia skórę z każdą aplikacją gładką, rozjaśnioną, świeżą i promienną. Już nie raz na moim blogu pisałam o owym serum-pojawił się w ulubieńcach miesiąca oraz w ulubieńcach roku 2017 a to wiele znaczy. Ocena to 9/10-odejmuje za duże opakowanie które ciężko zużyć w przeciągu 6 miesięcy-ja również mimo iż produkt używałam przez 9 miesięcy(niestety pojawiła się pleśń w produkcie)ni byłam w stanie go zużyć.

Jeśli jak ja nie jesteście fankami opalania się ale lubicie być lekko wręcz muśnięte słońcem to idealny produkt dla Was. Na pewno zakupie kolejne opakowanie w okresie letnim bo to istne wybawienie. Mowa tutaj o kosmetyki marki Eco Tan Face Tan Water- to samoopalacz do twarzy w formie pielęgnującego toniku. Już pierwsza aplikacja daje efekt skóry muśniętej słońcem, bez zapachu spalonej skóry czy też plam. Tonik oprócz właściwości opalającej naszą twarzy oczyszcza, tonizuje, pomaga w walce z trądzikiem-to niewątpliwie mój ulubiony kosmetyk owej marki, warty ponownego  zakupu. Również pojawił się on w ulubieńcach roku 2017. Ocena 10/10 bo nie mam do niego zastrzeżeń żadnych, nawet nie odstrasza mnie owa cena-142zł/100ml




Pora na olejki do twarzy. Często dostaje zapytania czy oleje mi wystarczają, przecież to krem nawilża a nie oleje. Kremów do twarzy nie używam już bardzo długo, nie lubię tej konsystencji bo ona z reguły mnie zapycha. Jedyny krem do twarzy jaki lubię to ten od Fridge 4.4 green the face-istne cudo szczególnie w okresie zimy. W moim zbiorze nigdy nie może zabraknąć dwóch olei....

...po pierwsze olej z dzikiej róży. To olej cudotwórca, rozjaśnia przebarwienia, sprawia, że skóra jest pełna blasku, pełna życia taka po prostu piękna i co ważne opóźnia ona procesy starzenia, olej ten stosuje również na włosy. Nie przykuwam uwagi szczególnie jakiej marki jest olej byleby był w nim jedynie olej z dzikiej róży a nie jeszcze mnóstwo innych niepotrzebnych składników, by był on dobrej jakości. Olej z dzikiej róży pachnie specyficznie oraz ma lekko pomarańczowy kolor który szybko się utlenia i niczego nie brudzi. Naprawdę polecam Wam zainwestować w dobrej jakości oleje, one są niezwykle wydajne już parę kropelek wystarczy by pokryć całą twarz, szyję i dekolt -bo pielęgnacja twarzy nie kończy się na twarzy. Ten olej zakupiłam w TkMaxxie-skarbnica cudownych kosmetyków-za ok 30 złotych. Olejowi z dzikiej róży daje 10/10-kosmetyk do którego zawsze wracam.

...a po drugie ukochany olej z pestek śliwki marki Ministerstwo Dobrego Mydła-o tym oleju podobnie jak o różanym pisałam już wiele razy, zużyłam wiele butelek więc pozwólcie, że napiszę jedynie CUDO i to chyba Wam wystarczy. Cudowny olejek i gdybym miała wybrać jeden olej który miałabym stosować na twarz, ciało i włosy to byłby ten. Pomaga mi gdy moja cera ma gorsze dni, szczególnie podczas okresu, łagodzi wypryski oraz sprawia, że szybciej one znikają. Bardzo wydajne i świetnie nawilżające a do tego ten marcepanowy zapach.Ocena 10/10 a cena to 24zł/30ml

A teraz moja ulubiona podkategoria od kategorii TWARZ czyli maseczki. U mnie ich nigdy za wiele, ile bym ich nie miała zawsze wszystkie zużyje.

Zacznę od najgorszej maseczki z tego denka. Mowa o The orginal black peel off mask marki Jorgobe. To miała być maseczka pokroju Pilaten z trochę lepszym składem. Dla porównania 60g maseczki Pilaten kosztuje 12 zł zaś za Jorgobe musimy zapłacić 135 zł za 100ml- uwierzcie ta maseczka nie jest warta tych pieniędzy. Zawsze przed aplikacją maseczki typu peel off robię sobie parówkę czy to dłuższą-"maczając" głowę w parze uwalniającej się z miski z gorącą wodą z ziołami czy też po prostu na moment przykładając ciepły ręcznik, bo inaczej takie maseczki nie będą działać bo jak można wydostać coś z zamkniętych porów? Ale ta maseczka w ogóle nie działała przy otwartych porach jak i zamkniętych. dodatkowo śmierdziała dokładnie tak samo jak maseczka za 12 złotych i podrażniała równie mocno wyrywając przy tym z ogromną siłą meszek z twarzy. To niewątpliwie najbardziej boląca maseczka jaką stosowałam. Dodatkowo nie ważne czy nałożyłam jej grubą warstwę czy też nie, nie mogłam jej usunąć za jednym pociągnięciem a każdy kawałek odrywałam oddzielnie i ostatecznie byłam zmuszona ją zmywać wodą-a to do prostych rzeczy nie należało-nie powinna nazywać się peel off. Nie oczyszczała głęboko porów oraz nie zapobiegała w pojawianiu się nowych zaskórników, również nie wiem gdzie producent widział, że pomaga ona odzyskać prawidłowy poziom nawilżenia bo zarówno ja posiadaczka cery suchej jak i moja siostra z cerą tłustą miałyśmy skórę po jej zmyciu podrażnioną i wysuszoną. Do tego maseczka po odkręceniu wylewała się z opakowania, była wszędzie i bardzo trudno ją było zmyć chociażby z paznokci. Bubel ocena to 0/10!!!!

Ale za to jaka ta maseczka była dobra. Wiem, wiem obiecywałam Wam recenzję kosmetyków Alkemie ale jakoś ciężko mi się za to zabrać, poza tym na to jednak potrzebuje trochę więcej czasu...obiecuje, że się pojawi. Ale dziś chciałabym Wam opowiedzieć troszeczkę o maseczce właśnie marki Alkemie Glow up! 2 w 1 peeling-maska z superowocami. Gdy tylko przeczytałam w nazwie "glow" wiedziałam, że ta maska musi być moja. Maseczka w konsystencji jest kremowa i posiada w sobie złuszczające płatki z róży u ryżu, dodatkowo przepięknie pachnie w moim odczuciu owocami cytrusowymi. Maseczka robi to co ma robić czyli odżywia, ujędnia i pozostawia skórę tak promienną i świeża-to będzie idealna maseczka na wiosnę gdy chcemy by na skórze powrócił blask po ciężkiej zimie. Maseczka w żaden sposób nie podrażnia pomimo iż zawiera wit.C. Maseczka rozjaśnia przebarwienia-nawet te spowodowane przez słońce(cudownie widziałam rezultaty szczególnie na skórze mojej mamy, która niestety szczególnie na czole posiada plamy po słoneczne), ale niweluje również oznaki zmęczenia-toteż będzie to również dobra maseczka po ostrej imprezie ale również i ciężkim dniu w pracy. Dodatkowo jest niezwykle wydajna, choć ja nakładałam jej naprawdę grubą warstwę. Cena to 119zł za 60ml a ocena to 11/10-maseczka jest fenomenalna. Jeśli jak ja jesteście fankami efektu glow to coś dla Was.

Kolejna maseczka z serii glow-musicie mi wybaczyć ale tutaj nie znajdziecie produktów matujących, ja uwielbiam się "świecić" tak jak kula dyskotekowa bo dla mnie zdrowa skóra to pełna blasku, promienna, czysta i gładka. Tą maseczkę zakupiłam po wypróbowaniu próbki jaką dostałam podczas zakupów-ja jestem fanką próbek i zawsze wykańczam wszystkie, bo w ten sposób odkryłam cudowne kosmetyki i zakupiłam potem całe opakowania. Z maseczką Ren Glycolactic Radiance Renewal nie było inaczej-czytając pozytywne opinie na jej temat i widząc pozytywne rezultaty po jej pierwszej aplikacji mówiłam sobie-musisz być moja. Ja zakupiłam swoją za ok.150 złotych(na zagranicznej stronie)przy pojemności 50ml-no ta maseczka nigdy się nie kończy. W konsystencji przypomina miód-ciągnie się i wszystko się do niej przykleja a więc trzeba uważać na włosy podczas jej aplikacji, przepięknie pachnie cytrusami, bardzo orzeźwiająco, rześko. Maseczki głównym zadaniem jest peelingować naszą skórę poprzez zawarte w niej kwasy owocowe tj. mlekowy, jabłkowy, cytrynowy oraz papainę-jest bardzo efektywna a przy tym łagodna bo nie można nią sobie zrobić krzywdy. Ja czasami chodziłam w niej godzinę czasu i zero podrażnień mimo iż mam skórę wrażliwą. Skóra po jej zmyciu staje się gładka, miękka, rozjaśniona, odświeżona i oczywiście pełna blasku. Nie bójcie się proszę kosmetyków z kwasami-one są cudowne i działają cuda, ja mając lat 24 używam ich nagminnie mimo jak już wspominałam wcześniej wrażliwej skóry-muszę zaznaczyć dodatkowo, że stosuje je cały rok. Gdyby nie kwasy moja skóra zapewne nie była by w jednym kolorze, miałabym mnóstwo przebarwień a jej struktura nie byłaby tak gładka.
W tym produkcie cudowne jest również samo opakowanie-w środku opakowania znajduje się "woreczek" w którym zapakowana jest maseczka, który ściska się za każdym wyciśnięciem produktu przez co zużyjemy maseczkę do końca. Ocena to oczywiście 10/10.

Pora na dwie maseczki marki Chic Chiq o nazwie a la Rose oraz la Noce...mimo iż bardzo lubię te maseczki niestety muszę przyznać, że nie za wiele one robią. Przepięknie pachną, efektownie wyglądają na twarzy ale mój tata ich nie lubi...dlaczego tata bo niestety posiadają w sobie wszelkiego rodzaju płatki itp oraz również są to maseczki algowe(niestety u mnie nie sprawdza się ściąganie ich peel off) i bardzo zapychają rury w odpływie. Również połączenie ich z wodą nie zawsze oznacza sukces-często występują grudki, nie jest to na pewno gładka masa. O wiele bardziej lubiłam maseczkę la Noce-ze względu na zapach i płatki nagietka który uwielbiam jeśli chodzi o pielęgnację i ta maseczka łagodziła moją skórę, nawilżała i rozświetlała..a la Rose miała przepiękny kolor ale zbyt wielkich korzyści z jej aplikacji nie widziałam. Podoba mi się zamysł tych maseczek oraz tego, że są w formie proszku, piękne opakowania(mowa tutaj o pełnych opakowaniach)które mimo to powinny być lepiej przemyślane bo ciężko je zakręcić ale i odkręcić przez co wiele wysypujemy(moim zdaniem powinno być dodatkowe zabezpieczenie w środku np.jakaś nakładka). Fajne maseczki ale tylko na pare razy czyli w wersji mniejszej do kupienia, raczej odradzam kupować większe opakowania-bo mimo miłości do koncepcji marki to one nazbyt wiele nie robią. To nie są efekty wow. Ocena 5/10, cena za saszetkę to ok 20 zł/ 8g  zaś opakowanie 100ml to koszt ok 81zł.

Na sam koniec gąbka konjac-uwielbiam i nie zwracam uwagi jakiej marki ona jest. Idealna do zmywania maseczek, mycia porannego bez użycia płynów czy też demakijażu.


Mam nadzieje, że to denko przypadło Wam do gustu. Czy coś Was zainteresowało z kosmetyków jakie przedstawiłam?





1 komentarz:

  1. Czy moglabys podac nazwe strony z ktorej zamawiasz korektor hynt beauty? z amerykanskiej strony cena przesylki do Polski jest powalajaca

    OdpowiedzUsuń

Dziękuje za każdy komentarz :)