sobota, 21 kwietnia 2018

BUBLE OSTATNICH MIESIĘCY.


Uwielbiam z Wami dzielić się swoimi opiniami na temat kosmetyków jakie testuje czy to w postach z ulubieńcami czy też zdenkowanymi produktami, nie za często pojawiają się u mnie buble a gdy już pojawiają to w małej ilości i bardzo rzadko. Jednak w ostatnim czasie zalała mnie wręcz fala bubli, kosmetyków których nie używam albo wykańczam ze wściekłością bo w większości niemało na nie wydałam. Nie znoszę wyrzucać kosmetyków toteż nawet buble wykańczam do zera, oddaje siostrze lub odsprzedaje. Nawiasem mówiąc to co u mnie jest bublem niekoniecznie musi być u Was, każdy ma inną skórę i inne wymagania od produktu-tak więc owy wpis nie ma na celu urażenia kogokolwiek.
 Ja po dłuższych i krótszych testach przychodzę z opinią.


Po pierwsze marka Phenome która w moim odczuciu jest dla mnie wielkim rozczarowaniem. Zawsze korciło mnie by od nich coś zamówić, tak ludzie te kosmetyki zachwalają a dla mnie to przeciętne kosmetyki zupełnie nie warte swoich cen jak i tego uwielbienia przez wiele bloggerek czy youtuberek. Ja jestem z Wami szczera i zawsze będę, nic nigdy nie dostałam od nikogo do testów a nawet gdybym otrzymała to wciąż moja opinia byłaby tylko moja a nie narzucona odgórnie. Gdy czytam czasami opinie albo oglądam filmiki na youtube danego kosmetyku gdzie tak naprawdę każdy to ma, to płakać się chce bo każdy mówi, że to rewelacja, cudo itp a ostatecznie okazuje się zupełnym bublem. Ale wracając do moich bubli...

Zakupiłam dwa kosmetyki tej marki-krem do rąk i maseczkę oczyszczającą do skalpu.

Krem do rąk jest u mnie kosmetykiem podstawowym i zawsze niezależnie od pory roku musi być ze mną. Muszę go mieć zarówno w torebce, w miejscu pracy oraz przy łóżku. Z reguły w tej kwestii wracam do skin food od Weleda bo nic nie jest tak dobre, tak wydajne i w tak dobrej cenie(jak przy takiej wydajności). Czasami korci mnie jedynak by coś kupić i zawsze trafiam na buble w kwestii kremów. Myje ręce paręnaście jak nie parędziesiąt razy dziennie, wiem to złe ale mam taką a nie inną pracę a lubię mieć czyste ręce. Zawsze po ich umyciu sięgam po krem, z Phenome zakupiłam ten z seri Anti-Aging hand therapy jego cena za 50ml to 49zł. Moja skóra jest niezwykle delikatną, krem miał odżywiać i nawilżać i nie spełniał tych obietnic. Dodatkowo pozostawiał okropny filtr na dłoniach, który musiałam ścierać z dłoni bo w innym przypadku zostawały odciski na klawiaturze(ten filtr nie zapobiegał przesuszeniu i nie ratował przed negatywnym działaniem czynników zewnętrznych). Krem nie należy do gęstych, w moim odczuciu ręce po jego użyciu nie wyglądają młodziej a wręcz starzej. Jedyny jego plus to zapach-cukrowy jednak mimo wszystko za mocny oraz bardzo dobre opakowanie-nie zagina się na tyle mocno by powstawały dziury i krem nimi uciekał. Kosmetyk zupełnie nie wart zachodu.

Do zakupu drugiego kosmetyku przymierzałam się już od bardzo długiego czasu. Mowa tutaj o jakże rozsławionej Purifying Hair Mask-oczyszczającej maseczce do włosów. No i nie, ja nie jestem w niej zakochana. Dla mnie to maseczka do włosów do której dodano drobinki ścierne, to wszystko. Nie czułam świetnego oczyszczenia skóry głowy, dla mnie te drobinki są za delikatne w ogóle nie czuje ich działania. Po zastosowaniu maseczki moje włosy od nasady są niezwykle oklapnięte i wręcz niedomyte(tak, tak stosuje maseczkę przed myciem włosów, a potem myje je szamponem. Wydaje mi się, że moje jakże delikatne szampony nie dają sobie rady z domyciem owej maski z nasady, nie rozkładam jej na całe włosy a jedynie używałam na skalp. Nie powiem drobinki świetnie spłukują się z głowy, nie pozostają we włosach z tym nie ma obaw, ale u mnie nie ma efektu WOW-to nie jest ten produkt z którego korzystania odczuwam przyjemność. Dodatkowo owe opakowanie jest niezwykle niepraktyczne-wolałabym wyciskać maseczkę z tuby a nie wkładać mokre ręce w produkt. Lepiej u mnie sprawdza się soda oczyszczona dodana w małej ilości do szamponu-uwierzcie lepiej ona oczyszcza skórę głowy i sprawia, że naturalny szampon lepiej się pieni. Wiem, że jest wiele osób które uwielbiają ten produkt ja jednak nie zaliczam się do tej grupy.
Cena to 139zł/ 200ml

Marka Tatcha kłębiła mi się w głowie od dawna, może ich kosmetyki nie są zupełnie naturalne ale nie testują swych kosmetyków na zwierzętach-a to dla mnie najważniejsze. Widząc zdjęcia założycielki marki mówiłam sobie to musi działać. No ale u mnie nie działa. Kosmetyki są luksusowe, przepiękne opakowania, cudowne kolory i ta cała otoczka z rytuałem. Kosmetyki nie są dostępne w Polsce, nawet nie są dostępne w Europie. Nie należą również do najtańszych-ale były tak zachwalane więc mówię sobie-muszą być tego warte. Cieszę się, że najpierw zdecydowałam się na zakup małych opakowań-bo byłabym w plecy o wiele większe kwoty a poza tym męczyłabym się z ich zużyciem. Zacznę od Camellia Beauty Oil w którym wiązałam wielkie nadzieje. Gdy tylko zobaczyłam, że pływają w nim kawałeczki złota mówiłam sobie, że to na pewno będzie efekt glow. Pachnie ładnie ale dla mnie za mocno-pomimo iż to niby naturalne zapachy. Olejek w konsystencji jest lekki, pod palcami czuć jego suchość-mam nadzieje, że wiecie o co mi chodzi-olejek ten trochę w konsystencji przypomina mi olejek Nuxe do ciała. Jest on uniwersalny, nada się zarówno do ciała, włosów ale i twarzy. Olejek z kameli oraz skwalan z oliwek ma za zadanie nawilżyć naszą skórę i dodać jej nawilżenia a 23-karatowe płatki złota dodać blasku. To nie jest produkt tragiczny, ale dla mnie w konsystencji jest za suchy i daje efekt nie glow a tłustej skóry po prostu, podkład nałożony na niego nie wygląda korzystnie, moim zdaniem się ciastkuje i wygląda niekorzystnie. Uważam, że mimo suchej konsystencji potrzebuje on sporo czasu ażeby wpić się w skórę całkowicie. Używałam go zarówno podczas porannej pielęgnacji jak i wieczornej i spełniał się lepiej w roli porannego olejku, ale potrzebuje za dużo czasu na wniknięcie w skórę toteż odstawiłam go. Jego cena to koszt ok. 350 złotych za opakowanie o pojemności 30ml-uważam, że mimo wszystko lepiej sprawdzi się przy cerze mieszanej-dla tłustej będzie dawał za tłusty efekt zaś dla suchej będzie niewystarczająco nawilżał.

Drugim kosmetykiem jest zapewne Wam znany enzymatyczny puder ryżowy, który występuje w wielu wariantach do każdego typu cery. Codzienne złuszczanie przypadło mi do gustu gdy stosowałam peeling marki Resibo-mechanicznie a nie enzymatycznie jak również można. Skóra nie była w żaden sposób podrażniona a wręcz ukojona, koloryt skóry wyrównany jak i jej struktura. Pomyślałam, że ten produkt marki Tatcha a mowa o Indigo Rice Enzyme Powder przeznaczony do skóry wrażliwej sprawdzi się jeszcze lepiej. Byłam w błędzie, zupełnie odpadało codzienne peelingowanie tym twarzy. Jego aplikacja to łatwizna-zwilżamy twarz, nabieramy proszek na dłonie, dodajemy odrobinę wody, masujemy w dłoniach by powstała delikatna pianka i aplikujemy na twarz, masując ją przez 20 sekund po czym zmywamy. I co to się stało po zmyciu...skóra ściągnięta, podrażniona do granic możliwości i sucha. Nie wiem dlaczego ma on być dla skóry wrażliwej skoro się u niej nie sprawdza. Skóra owszem po zmyciu była niezwykle gładka ale to jedyne plusy, żadnego innego nie odkryłam. Wole jednak standardowe peelingi czy to w formie maseczki enzymatycznej czy delikatnego peelingu mechanicznego. Pamiętajcie wrażliwce aby nie przesadzać z peelingami skóry ale również o nim nie zapominajcie. Cena to koszt ok. 250 złotych za 60g.
Ceny obu produktów podaje ze strony oficjalnej marki Tatcha-ja te kosmetyki kupiłam w Polsce ale o wiele drożej.

W tym zestawieniu z bublami pora na drugi już kosmetyk uwielbiany przez wszystkich a nie sprawdzający się u mnie. Mowa o rozsławionym już Renaissance Cleansing Gel marki Oskia-to nic innego jak żel do demakijażu który w kontakcie ze skórą zmienia się w olej natomiast z wodą zamienia się w mleczko, zachowuje się trochę jak produkt od Mahalo-tylko tamten był balsamem. Powiem tak, to nie jest zły produkt ale na pewno przy skórze suchej i wrażliwej nie sprawdzi się do codziennego demakijażu. Stosowałam go przez dwa miesiące i okropnie mnie podrażnił, sprawił, że moja skóra wyglądała niczym jeden wielki burak. Dodatkowo po jego zmyciu czułam nieprzyjemne niedoczyszczenie skóry, oczywiście zawsze sięgam jeszcze po żel myjący czy piankę albo mydełko ale z reguły już po pierwszym kroku moja skóra była czysta-muszę zaznaczyć, że makijaż na mojej twarzy jest w ilościach minimalnych. Oczy są niczym za mgłą gdy tylko dostanie się do oczu, oraz nie tyle, że szczypie ale podrażnia je. Nie zauważyłam wielkich dobrodziejstw pielęgnacyjnych tego kosmetyku, zmywał makijaż po prostu. Jak produkt który nakładamy na makijaż, zmywamy go nim ma dodatkowo rozjaśnić naszą skórę albo poprawić jej strukturę? Od tego moim zdaniem są maseczki, peelingi czy inne kosmetyki ale na pewno nie te do demakijażu.
Produkt nie uspokajał mojej skóry jak i również nie koił. Jego koszt to ok. 160 zł za 100 ml.


Szczerze Wam powiem, że nie wiem czy to ze mną jest coś nie tak czy to większość ludzi jest w jakiejś zmowie. Bo kosmetyk o nazwie Egyptian Magic kocha każdy, uwielbia jego jakże krótki skład: miód, wosk pszczeli, propolis, mleczko pszczele oraz pyłek pszczeli jak i również oliwa z oliwek, cudowne właściwości i wielofunkcyjność bo owy produkt można stosować na każdą partie naszego ciała. Ma za zadanie nawilżać i wygładzać skórę, odżywić włosy, łagodzić podrażnienia i zaczerwienienia a również przyśpieszać regenerację naskórka. Produkt jest w formie bardzo tłustego,zbitego, bezbarwnego balsamu o bardzo specyficznym zapachu-dla mnie trochę jak wazelina. Owszem produkt przez dwa pierwsze użycia sprawdzał się genialnie, skóra twarzy była odżywiona oraz wygładzona niczym pupcia niemowlaczka ale z każdym dniem pod skórą zaczęły pojawiać się u mnie podskórne grudki i już wiedziałam, że to produkt nie dla mnie. Chciałam go potem zacząć używać jako całonocny balsam na dłonie ale w tej kwestii zupełnie się nie sprawdził-mam bardzo suche dłonie a ten produkt tylko przesuszał moje dłonie. Koniec końców kosmetyk oddałam siostrze i ona jest zadowolona z tego kosmetyku. Jego koszt to ok. 140 zł za 118ml-ale ja polecam na początek zakup mniejszego opakowania 30 ml za ok.76 zł-produkt jest bardzo wydajny toteż i to małe opakowanie starczy na wieki.

szampon onira le naturel
To jest produkt który niezwykle mnie rozczarował bo wiązałam z nim wielkie nadzieje. A mowa o szamponie łagodnym The natural Shampoo marki Onira Organics. Ma wiele wad ale pierwszą jest cena- ok.155 złotych za 200ml(szampon Rahua który uwielbiam kosztuje owszem ok.163 zł ale za 275ml), gdyby ten produkt był chociaż wydajny, a przez swoją jakże wodnistą konsystencję niestety takowy nie jest, jest bardzo nie wydajny a dodatkowo zupełnie nie wart jakże wysokiej ceny. Bo nie robi nic, ja aby go zużyć stosuje go do pierwszego mycia bo do drugiego zupełnie się nie nadaje gdyż pozostawia włosy poplątane i bardzo ciężko mi jest je rozczesać a dodatkowo nie myje zbyt dobrze. Myje włosy ok. 2 razy w tygodniu-wiem powiecie fuj ale moje włosy a szczególnie końcówki są w lepszej formie od kiedy nie za często je myje-szampon więc nie radzi sobie z myciem mojego skalpu(nie nakładam szamponu na końcówki włosów) nie oczyszcza, nie regeneruje i nie rewitalizuje, nie nawilża a włosy po umyciu nie są ani sypkie ani gładkie i czuje, że są wciąż źle umyte. Jeśli chodzi o zmniejszenie wypadania włosów nic na ten temat wam nie powiem, bo nie mam takiego problemu..owszem wypadają mi włosy ale to normalny proces. Jestem niezwykle zawiedziona tym szamponem. Bardzo ciężko się nim pracuje przez wodnistą konsystencję, nie mogę wymasować go w dłoniach bo wszystko rozlewa mi się na boki i tracę dużo produktu. Nie polecam, chciałam zamówić od nich maskę do włosów ale ostatecznie zrezygnowałam i już nie "biegam" przy kosmetykach marki Onira.


Ale to kosmetyk marki Leahlani Aloha Ambrosia Morning Elixir jest dla mnie największym rozczarowaniem. Cała marka Leahlani jest dla mnie rozczarowaniem, myślałam, że będzie to może trochę taka "tańsza wersja" Mahalo-kosmetyki marki Leahlani mimo wszystko wciąż są drogie ale nie tak bardzo jak te od Mahalo, a tu taki klops. Na tą chwilę mam 4 produkty tej marki i mimo iż chciałam zakupić więcej kosmetyków Leahlani to z tego zrezygnowałam. Tutaj jednak skupiam się na porannym olejku, który u mnie totalnie się nie sprawdza. Kupiłam go z myślą o zastępstwie Antioxidant Dew marki Kypris-to serum jest już ze mną i niezwykle się cieszę, że zdecydowałam się ponownie go zakupić-a to od Leahlani chciałabym się pozbyć bo mi nie służy(chętnie odsprzedam owe serum w bardzo okazyjnej cenie). Ale tylko narzekam a nie mówię dlaczego, no więc miałam chyba większe oczekiwania względem niego. Moim zdaniem świetnie sprawdzi się u osób z cerą mieszaną i tłustą bo jest to olejek z typu suchych(mam nadzieje, że wiecie o co chodzi), nie pozostawia tłustej warstwy na skórze i bardzo szybko się wchłania w skórę, ja wole konsystencję tłuste bo wydają mi się bardziej odżywcze a poza tym moja sucha skóra o wiele bardziej je woli. Zapach olejku jest niezwykle przyjemny, obudzający gdyż to jak nazwa mówi olejek poranny (w nazwie mamy Aloha)-pachnie kwiatami jaśminu przepełniony jest również deszczem tropikalnym-zapach jaśminu sprawia, że się uśmiecham i bardzo mnie koi, uwielbiam ten zapach ale to jedyna rzecz którą pokochałam w tym kosmetyku. Kosmetyk ten nie nawilża mojej skóry wystarczająco oraz nie pozostawia efektu glow którego tak poszukuje w kosmetykach. Ja zapłaciłam za niego 270 złotych za 30 ml.
Jeśli jesteście zainteresowane odkupieniem owego olejku ode mnie(zużycie jest znikome)możecie pisać zapytania w komentarzach czy też w szufladce na Instagramie.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuje za każdy komentarz :)